Dlatego 13 października w ogóle nie będę miał dylematu, czy uczestniczyć w referendum w sprawie usunięcia prezydent stolicy Hanny Gronkiewicz-Waltz. Ale jako kibic będę mocno trzymał kciuki za jak największą frekwencję. Przypomnijmy, że w 2010 r. w wyborach prezydenta Warszawy wzięło udział 649 049 osób, zatem wyznaczony przez ustawę na poziomie 3/5 tamtej liczby próg ważności nadchodzącego referendum wynosi co najmniej 389 430 osób wrzucających kartki do urn.
Ciekawym materiałem analitycznym są wyniki referendum w Łodzi, w którym wyleciał prezydent Jerzy Kropiwnicki. Odbyło się ono 17 stycznia 2010 r., czyli zaledwie dziesięć miesięcy przed końcem kadencji i planowymi wyborami. Łódzka frekwencja z zapasem przeskoczyła nad ustawową poprzeczką, a w rozkładzie głosów zwolennicy odwołania prezydenta wygrali z jego obrońcami w stosunku 96,3 do 3,7. Taki miażdżący wynik jest standardem gminnych referendów, zawsze chodzi tylko o to, czy wystarczyło frekwencji.
Warszawskie referendum staje się nie tylko partyjnym poligonem, ale odkrywa gigantyczną hipokryzję polityków. Odbywa się na trzynaście miesięcy przed wyborami, czyli relatywnie wcześniej niż łódzkie. A jednak władcy państwa, zarówno premier Donald Tusk, jak i — niestety — prezydent Bronisław Komorowski, podają w wątpliwość sens głosowania. Chyba zapomnieli, jak łódzkie środowisko PO bardzo silnie namawiało mieszkańców do udziału w referendum, chociaż formalnym inicjatorem był SLD. Prezes Jarosław Kaczyński natomiast równie silnie argumentował za bojkotem. W sumie najbardziej godnie zachował się prezydent Lech Kaczyński, który w łódzkiej sprawie po prostu milczał.