W weekend przez media przetoczyła się fala komentarzy, czy nocne ubiegłotygodniowe rozmowy marszałka Sejmu z prominentnym politykiem opozycji, współautorem sukcesu wyborczego Karola Nawrockiego, to przypadkiem nie zapowiedź przejścia do opozycji Polski 2050. Oficjalnie nic takiego się nie dzieje, a premier Donald Tusk i inni liderzy partii koalicyjnych (z Szymonem Hołownią włącznie) robią dobre miny do złej gry. Twierdzą, że rząd i cała koalicja będą działać dalej, w tym pracować nad przeprowadzeniem zmian w Radzie Ministrów, jak zapowiedział premier w exposé z początku czerwca. Trudno jednak oprzeć się wrażeniu, że spotkania marszałka będą miały wpływ na te prace.
Na razie poznaliśmy pomysł na rekonstrukcję rządu, a przynajmniej jego oś. Z informacji, które wypłynęły po piątkowym spotkaniu liderów partii koalicyjnych, wynika, że nie zmieniły się dwa główne powody całej operacji. Pierwszy to odchudzenie rządu: portal Onet, powołując się na rządowe źródła, twierdzi, że liczba ministrów i wiceministrów ma zmaleć o jedną piątą. Drugi powód to wzięcie w karby polityki gospodarczej, która - mówiąc oględnie - nie ma jasno wytyczonego kierunku. Tymczasem uzyskanie większej sprawczości w tej dziedzinie, a przede wszystkim wyznaczenie celu, do którego zmierza obecna ekipa, bardzo by się przydało.
Przez dwa lata rząd - mimo wysiłków w warstwie retorycznej - nie określił, o co mu tak naprawdę chodzi i jaka główna idea przyświeca jego działaniom. Próby były, jak choćby zapowiedź wielkiego przełomu w inwestycjach (luty tego roku) czy repolonizacji gospodarki i preferowania krajowych podmiotów w publicznych zamówieniach (kwiecień). Na razie została z tego deregulacja, którą przedsiębiorcy w zasadzie przygotowali sami, bo rząd ustawił się w tej sprawie w pozycji recenzenta.
Również decyzje Rady Ministrów miały raczej charakter pojedynczych, oderwanych od siebie epizodów i nie składały się na jakąś większą całość. Podwyżki płac w budżetówce w pierwszym roku rządów, wakacje składkowe dla przedsiębiorców, renta wdowia, aktywny rodzic czy kasowy PIT to przykłady takich epizodów, na dodatek – jak widać – nielicznych. Nawet uruchomienie miliardów euro z Krajowego Planu Odbudowy dotychczas nie nadało impetu polskiej gospodarce, choć być może w tym wypadku padliśmy sami ofiarą zbyt dużych oczekiwań.
Łatwiej chyba wskazać, co się nie udało, a jeszcze prościej wymienić spory w sprawach dotyczących gospodarki i finansów publicznych, które dzieliły Koalicję 15 października. Obniżka składki zdrowotnej dla przedsiębiorców, kredyt zero procent (czy ogólniej: program dopłat do kredytów mieszkaniowych), czterodniowy tydzień pracy, podatek od nadzwyczajnych zysków banków, finansowanie budownictwa społecznego – to niektóre z nich. I to na ich przykładzie widać jak na dłoni brak koordynacji polityki gospodarczej.
Diagnoza (brak wizji i sprawczości) to podstawa pierwszej recepty - pomysłu powołania jednego superresortu, którego szef siłą rzeczy skupiłby w rękach dużą władzę. Jeden człowiek na czele to - przynajmniej teoretycznie - szybkie decyzje, czyli sprawczość, za którą tak bardzo tęsknią zwolennicy koalicji.
Ale to tylko teoria, bo wielki resort, zarządzający tak różnymi dziedzinami życia, jak przemysł ciężki i finanse publiczne, równie dobrze może okazać się mało sterowny, jak wielki tankowiec na morzu. Nawet szybko podejmowane decyzje mogą utknąć na rafach urzędniczych procedur.
I być może dlatego na stole jest nieco inny pomysł - powołanie jednego dużego ministerstwa, które zajęłoby się gospodarką (choć nadal nie wiadomo, w jakim zakresie), i odrębnego resortu, który wziąłby na siebie całość zagadnień związanych z energetyką. Jedno superministerstwo to nadal jakaś opcja, ale to raczej nie jest scenariusz bazowy. Bardziej prawdopodobne jest zachowanie dwóch, a nawet trzech gospodarczych ministerstw, by podzielić je między koalicjantów. Według jakiego klucza? Najlepiej dziedzinowego. Ministerstwu Rozwoju i Technologii blisko jest z resortem infrastruktury czy Ministerstwem Funduszy i Polityki Regionalnej. Ministerstwo Aktywów Państwowych bez problemu wchłonęłoby Ministerstwo Przemysłu, przejmując przy tym energetyczne kompetencje dzisiejszego Ministerstwa Klimatu i Ochrony Środowiska.
A nazwiska? Jeśli wicepremierem od gospodarki miałby być zaufany człowiek premiera, to zapewne byłby nim Andrzej Domański, obecny minister finansów. Zresztą przewija się on na giełdzie potencjalnych kandydatów już od dawna. Jak dzielone byłyby pozostałe włości? Z tym już trudniej. Mocną kandydatką do kierowania nowym, dużym ministerstwem gospodarczym jest Katarzyna Pełczyńska-Nałęcz, wymieniana tu i ówdzie nawet jako potencjalna szefowa pionu gospodarczego. Szanse na tekę wicepremiera ma jednak mniejsze niż szef MF - zbyt często wchodziła w konflikty z innymi kolegami z rządu, mitygować ją musiał nawet sam premier. Zresztą rozmowy o personaliach mogą pójść w zupełnie nieoczekiwanym kierunku właśnie z powodu nocnego spotkania marszałka Sejmu. Sam Szymon Hołownia jeszcze kilka dni temu był namawiany do wejścia do rządu, nawet w randze wicepremiera. Jednak sam się do tego nie kwapił.