Wpadliśmy do bardzo lubianego przez nas Budapesztu. Miłego tym bardziej, że nadal, o dziwo, wyraźnie lubią tam przybyszów znad Wisły. Postanowiliśmy coś godnie i smacznie zjeść. By stosownie wykalibrować nasze podniebienia, odwiedziliśmy Dom Win Węgierskich (obok hotelu Hilton). Sącząc różne winka, zamarzyliśmy nagle o dziczyźnie. Z przeszpiegów wiedzieliśmy, że Węgrzy potrafią znakomicie ją przyrządzić. Szybko złapaliśmy trop. Z nosem przy ziemi bez trudu dotarliśmy do restauracji Vadrozsa. Wnętrze — pełna ck monarchia. W menu wiele kuszących potraw z pasztetem z gęsich wątróbek na czele. Spróbowaliśmy go w towarzystwie świeżych porzeczek (z tokajem Aszu 3 Puttonyos, 2000, Oremus) — był świetny. Na główne musiało być coś jednak myśliwskiego. Wybraliśmy sarninę (16 euro). Ku naszemu zdziwieniu podano coś bardzo przypominającego polski rostbef. W towarzystwie żurawin, pieczonej cukinii i ziemniaczanych krokiecików. Gorące, soczyste i aromatyczne płatki sarniej polędwiczki rozpływały się w ustach. Przy tym ani śladu marynowania.
W kieliszkach do sarniny pojawiało się wielu starających. Sporo było „czarnej polewki”. Wtedy nagle pojawił się ten, o którym marzą dorastające sarenki. Pinot Noir, 2004, Tiffán Ede, Villányi (59 euro). Jak można się było spodziewać, od razu bardzo się polubili.
Restauracja Vadrozsa
Pentelei Molnár u. 15,
Budapeszt