Produktem ubocznym poszerzenia Unii Europejskiej o Bułgarię i Rumunię stało się przesunięcie geograficznego środka Wspólnoty w kierunku wschodnim. Pozostał on na terytorium Niemiec, ale drgnął — z Nadrenii-Palatynatu do Hesji i wytyczony został przez geografów niedaleko Frankfurtu nad Menem. Dzięki przesunięciu ów punkt zerowy zyskał znaczenie symboliczne, jako że znajduje się obecnie w pobliżu siedziby Europejskiego Banku Centralnego, czyli w pewnym uproszczeniu — euro.
Do twardego jądra UE jest nam dzisiaj dość daleko i co najmniej pół wieku — albo i dłużej — potrwa zbliżanie się Polski do niego we wskaźnikach rozwoju gospodarczego i poziomu życia. Niechby przynajmniej taki symbol, jak geograficzny środek, okazał się bardziej osiągalny... Warunkiem koniecznym jest rozszerzenie Unii Europejskiej o Ukrainę, Chorwację, Turcję i wreszcie Gruzję. Do Polski punkt zerowy i tak nie trafi (jesteśmy położeni zbyt na północ), ale szanse miałaby bliska nam Słowacja.
Dywagacje o zabraniu — choćby symbolicznym — centrum Unii Europejskiej z Niemiec akurat podczas prezydencji tego kraju tylko pozornie wydają się nie na miejscu. Mijają już cztery dni, a tu nadal nie wiadomo, o co obecnemu przewodnikowi unijnego stada tak konkretnie chodzi — poza hasłowym „ożywieniem debaty nad Konstytucją dla Europy”. Oficjalną deklarację polityczną kanclerz Angela Merkel złoży dopiero na sesji Parlamentu Europejskiego w Strasburgu 17 stycznia. Do tego czasu pozostaje czekać — i emocjonować się wyliczeniami geografów.