W dziejach III Rzeczypospolitej Polskiej drugi raz mamy do czynienia z powyborczą sytuacją, że już na długo przed głosowaniem znany był zarówno zdecydowany zwycięzca partyjny, jak i osoba nowego prezesa Rady Ministrów. Poprzednio zdarzyło się tak w 2001 r., gdy triumfował Sojusz Lewicy Demokratycznej z Unią Pracy, a szefem rządu z automatu został przewodniczący Leszek Miller.

We wszystkich wcześniejszych, a także późniejszych wyborach parlamentarnych 2005, 2007 i 2011 laureat był spodziewany, jednak wszyscy z napięciem czekali na wyniki z exit polls.
Tym razem zdobycie złotego medalu przez Prawo i Sprawiedliwość było tzw. oczywistą oczywistością, ale prezesowi Jarosławowi Kaczyńskiemu zależało na ustanowieniu rekordu III RP, czyli uzyskaniu w Sejmie większości bezwzględnej. Pokonanie poprzeczki ustawionej na poziomie 231 mandatów jeszcze niedawno wydawało się niemożliwe, ale jednak się to PiS udało.
Chociaż łyżką dziegciu w beczce szczęścia jest brak szans na większość konstytucyjną. Ta bezwzględna przyszła arytmetycznie dzięki wypadnięciu z podziału sejmowego tortu Zjednoczonej Lewicy. Gdyby tej liście, startującej jako koalicja, udało się przeskoczyć wysoki próg 8 proc. — przyniosłoby to od razu udział na poziomie 40 mandatów. Okazało się jednak, że ryzykowne zagranie Leszka Milera przyniosło jemu i całej formacji ostateczną klęskę.
Nikt nie ma złudzeń, że niekwestionowanym triumfatorem wyborów jest Jarosław Kaczyński. Wszak Beata Szydło wybrana została w PiS na premiera jednogłośnie, czyli… jednym głosem wszechmocnego prezesa. Rok temu w takim samym trybie namaszczony został partyjny kandydat na prezydenta, Andrzej Duda. I skoro 10 i 24 maja 2015 r. większość głosujących potwierdziła trafność wskazania, prezes podobnie zaskakująco wyciągnął z kapelusza kolejnego królika, a dosłownie króliczkę. Pryncypał wierzy, że ta podwładna nie wykona takiej wolty, jak dekadę temu podobnie awansowany Kazimierz Marcinkiewicz. Tamten premier uwierzył, że jest samodzielnie gwiazdą, a nie zaledwie odbiciem jasności wodza.
Wkrótce po ogłoszeniu przez PKW wyników wyborów, prezydent Andrzej Duda desygnuje Beatę Szydło na prezesa Rady Ministrów. Konstytucja RP nie używa terminu „kandydata na prezesa”, czyli premierostwo od razu przesądza. Być może desygnowanie nastąpi już w tym tygodniu, głowa państwa ma tu terminową dowolność.
Desygnując swoją prawą rękę z okresu kampanii, wywodzący się z PiS prezydent wykona polityczne marzenie tego środowiska, Następnie powoła — być może już w dniu inauguracji Sejmu, czyli w połowie listopada — gabinet zgłoszony formalnie przez premier Beatę Szydło, a zatwierdzony oczywiście przez prezesa Jarosława Kaczyńskiego. Prosto po zaprzysiężeniu w Pałacu Prezydenckim ministrowie rozjadą się przejąć resorty. Dopiero dalszym etapem będzie przygotowanie exposé i uzyskanie w Sejmie wotum zaufania, nowa premier będzie miała na tę czystą formalność dwa tygodnie.
Na koniec wypada poświęcić kilka słów odchodzącej premier Ewie Kopacz. No, cóż, dołącza do listy kolegów, którzy musieli przeżyć wielką gorycz wyborczej porażki. Jest ona całkiem godna: Tadeusz Mazowiecki (wybory prezydenckie), Jan Krzysztof Bielecki, Hanna Suchocka, Włodzimierz Cimoszewicz, Jerzy Buzek, Marek Belka (chociaż o reelekcję się nie ubiegał), wreszcie Jarosław Kaczyński. Premierzy III RP tutaj niewymienieni w ogóle do wyborów nie dotrwali. Na pociechę mam taką refleksję — bycie premierem naprawdę nie jest w Polsce obowiązkowe.