Liczy, że raz wyjdzie z cienia i znów będzie miał spokój na lata, poświęcając czas na mnożenie milionów i czerpanie z życia pełnymi garściami

Połowa lat 80., nastoletni Mariusz Książek jak zahipnotyzowany stoi przed automatyczną myjnią samochodową przy Dworcu Gdańskim w Warszawie. Maszyneria sprowadzona z Niemiec jest wyjątkowa, bo w długim tunelu można jednocześnie czyścić kilka samochodów. Cały zabieg trwa trzy minuty.
— Ważniejsze było co innego. Co 60 sekund z myjni wyjeżdżał kolejny lśniący samochód i w takim samym rytmie w kasie pojawiały się pieniądze. Gwarancja jakości i świetnego cashflow — podkreśla Mariusz Książek. Wówczas kiełkuje młodzieńcze marzenie i postanowienie: ta myjnia będzie kiedyś moja. Dziś wiadomo, że zrealizował je z pokaźną nawiązką.
Cięcie Fidela
Kim jest człowiek, którego horyzonty to projekty liczone co najmniej w setkach milionów złotych? Właściciel giełdowego Marvipolu złożonego z Marvipol Development i m.in. JRL Centrum, czyli dystrybutora topowych brytyjskich marek motoryzacyjnych, a także sieci myjni Robo Wash Center, przez lata milczał w swojej sprawie. Z dziennikarzami spotykał się od święta, a i tak jako forpocztę (zderzak) wystawiał zwykle menedżerów spółek.
Miał i dalej ma marzenia, nieraz tłamszone przez rzeczywistość. Dwa lata temu ponownie przejął operacyjne stery w biznesie, rozstając się z Andrzejem Nizio, z którym współpracował od wielu lat. Daje nowy impuls interesom, ale milczenia w sprawach osobistych nie przerwał. Publiczność widziała zaledwie jedną stronę jego Księżyca, tę biznesową.
— Dlaczego teraz się otwieram? Czeka mnie kolejna faza rozwoju firm i zdaję sobie sprawę, że ważna będzie moja większa aktywność wizerunkowa. Gdyby nie trzeba było, zapewne pozostałbym w cieniu. Mój odbiór przez szerszą widownię może być różny — wyjaśnia 42-letni Mariusz Książek i na chwilę znika za obłokiem cygarowego dymu. Siedzimy w najsłynniejszej ostatnio restauracji w Polsce, gdzie w salce VIP można palić do woli. Biznesmen wyjmuje zatem kolejne pokaźne El Splendido, przecina sprawnie na pół, podpala i zaciągając się, rzuca żartobliwie, że to te same, które ubóstwia koneser Fidel Castro. I zaczyna opowieść.
Prezes z komunii
Wpierw twierdzi, że budowlanka wcale nie była mu pisana, że wychowanie się w Warszawie wśród osiedli budowanych przez Beton- -Stal, w którym kierownikiem był jego ojciec, nie ma specjalnego znaczenia.
— Być może jako dziecko mimowolnie nasiąkłem klimatem wielkich budów — przyznaje po dłuższym namyśle — ale to nie wpływa raczej na moje biznesowe decyzje. Biznesy zaczął wcześnie, pieniądze go lubiły, a on to uczucie umiejętnie odwzajemniał. A może na odwrót? Dość napisać, że po komunii został… prezesem banku. Zdeponował wszystkie gotówkowe koperty od dzieciaków w swojej klasie, mając plan na bankowy fundusz celowy.
Z datków trzeba było wyremontować boisko, kupić stroje, piłki. Mariusz Książek grał w ataku („miałem ciąg na bramkę”), ale bank po kilku tygodniach padł pod śledczą presją regulatora, czytaj: zaniepokojonych matek. — Chętnie kooperowałem z kolegami. Handlowałem od małego czym popadnie, trzymając się zasady, że na koniec dnia muszą u mnie zostać przyzwoite pieniądze — tłumaczy.
Tej taktyki nie porzucił przez 25 lat w biznesie. Doszedł dzięki niej do majątku wycenianego na około 400 mln zł. Myjnia na Gdańskim była jednym z etapów. Handel przez duże H zaczął się od kolejnej pasji — samochodów. — Zanim zacząłem studiować prawo, moja uwaga koncentrowała się na motoryzacji. Nie byłem jednak typem mechanika czy wyścigowca. Najbardziej elektryzował mnie, 17-latka, konkretny aspekt tej branży. Marża na handlu samochodami — mówi dzisiejszy szef generalnego importera Jaguara, Land Rovera, Range Rovera i Astona Martina.
Na przełomie lat 80. i 90. ssanie na zagraniczne auta dorównywało intensywnością popytowi na banany. Wyposzczony rynek, zalany socjalistycznym badziewiem, łaknął zachodnich maszyn. Najlepsze interesy? — Na golfach — pada krótka odpowiedź zza oparów.
Piękno nałogu
I tu — zanim napędzana motoryzacją historia sukcesu Mariusza Książka nabierze wyścigowego tempa — zróbmy pauzę na cygara. Ułożone rurkowato, spreparowane, sklejone, zwinięte liście tytoniu po kilkadziesiąt euro za sztukę to od kilku dobrych lat nieodłączny atrybut warszawskiego przedsiębiorcy. Skojarzenia nasuwają się same, szczególnie gdy zobaczymy go w garniturze z Mediolanu, ze starannie zaczesaną do tyłu fryzurą, wychodzącego z wyściełanego miękką skórą Range Rovera.
— Cygara to nie scenografia. To kwestia smaku i sposób na kontakt z otoczeniem — wyjaśnia mocnym, niskim głosem. Za czasów samochodowych lubił marlboro, w grę wchodziły jedynie czerwone, amerykańskie. Aż odkrył, że zamiast dwóch paczek papierosów można dostać kopa w smaczniejszy sposób, piękniejszy, szlachetniejszy. Przyjemniejszy. — I teraz pokażę panu ciekawostkę — El Splendido cięte na pół. Takie smakuje zupełnie inaczej niż całość, pali się krócej, 40 minut zamiast dwóch godzin, ale w jeszcze wyższej jakości. Magiczna sprawa — mówi i przecina tytoń.
Nie kryje się ze swoim przyzwyczajeniem. Gdy patrzy się na niego podczas spalania kubańskich rarytasów, widać pasję. Zresztą sam przyznaje:
— Cygara bardzo mi smakują i działają energetycznie. Pozytywnie nastrajają. Puenta dobra, niwelująca sens pytania o puszczanie z dymem dobrych kilku tysięcy euro miesięcznie. Zatem wróćmy do golfów.
Pogromca cinkciarzy
Najpopularniejszy od dekad volkswagen. Sprawdzony, funkcjonalny, tańszy od japońskich, taki do 4 tys. dolarów. W latach 80. rozchodził się na pniu. Poczciwy golf okazał się Fordem T rodzącego się kapitalizmu made in Poland. Ale sprzedawać trzeba było umieć.
— Nigdy nie robiłem transakcji, pod którą bym się nie podpisał. Szukałem satysfakcji także po drugiej stronie, nie tylko u siebie — ocenia Mariusz Książek. Zarobione na golfach pieniądze wydawał zachwycająco lekko — prowadził chwilami hulaszcze, jak na owe czasy, życie, wyróżniał się z tłumu. Osobiście golfów nie tykał, jeździł strzałami w stylu sportowej toyoty czy Pontiaca Fiero.
— Pontiac to była taka egzotyka, że porsche przy nim wysiadało — śmieje się biznesmen. Tamte czasy wspomina z rozrzewnieniem, wczesne nasycanie się dobrobytem było może wówczas nieco szalone, ale w dalszym rozrachunku miało dobre skutki.
— Swoje przeżyłem. Dzięki temu nie mam dziś jakichś ekstrawaganckich pragnień. Nie muszę zgłębiać kolejnych poziomów luksusu i zaspokajać chęci samego posiadania. Korzystam z pieniędzy świadomie, a to, myślę, ważny dla każdego element rozwoju — precyzuje. Biznesowego progresu zawsze mu jednak mało. Nienasycenie powodowało, że gdy samochody zaczęli sprowadzać wszyscy, on przerzucił się na to, co zazwyczaj przynosi najwyższy zysk — obrót pieniądzem.
Cały zdobyty kapitał ulokował w kantory, pierwszy był na rogu Pięknej i Mokotowskiej w Warszawie. Szybko doszedł do trzech placówek, a pod koniec lat 90. do sześciu. Jak? Wygrywał nie brutalną siłą pieniądza, lecz przewagą wieku. Większość jego rynkowych rywali to byli doświadczeni cinkciarze, bez zacięcia do technologii. A Książek wypatrzył zdolnego studenta Wydziału Fizyki Uniwersytetu Warszawskiego i zlecił mu stworzenie struktur informatycznych w obrocie walutą. Student nazywał się Andrzej Nizio.
— Jako dwudziestokilkulatek, młokos w branży, miałem sześć kantorów. Zdeklasowałem innych graczy właśnie systemem komputerowym, błyskawicznie wymieniającym informacje z bankami i całą siecią — wyjaśnia.
A skoro gra walutą, to gra i na giełdzie. Jakże miałby przegapić okazję, w której włożona w akcje gotówka puchła w tempie kilku tysięcy procent w kilkanaście miesięcy? Książkowe księstwo pęczniało, nabierając wagi przed transakcją z nutką romantyki — kupnem myjni przy Dworcu Gdańskim.
— Nie kupuję żadnej klasyki. Tylko ostatnie sto lat — wykłada swoje credo inwestor. W gabinecie powiesił litografię Miro. Barwna impresja na temat papugi przyciąga wzrok od wejścia. Picasso? Nie musi być pod ręką, wisi w sali konferencyjnej. W recepcji gości wita Mitoraj — znak rozpoznawczy ludzi, dla których sztuka to coś więcej niż kupić, sprzedać, zarobić.
— Z zasady nie sprzedaję nic z kolekcji. Buduję ją, nie kalkulując zanadto — albo mi się podoba, albo nie. Nazwiska też mają oczywiście znaczenie, działają na podświadomość.
Pierwsze ruchy robię ostrożnie, rozglądam się, wyszukuję, próbuję małymi łyżeczkami. Ale jak wejdę w temat, poznam autora, przekonam się, to idę szerzej — mówi biznesmen. Z dala od wścibskich oczu, poza biurem w falującej elewacji Prosta Tower, trzyma perełki nie gorsze niż Miro. Wysadzaną opiłkami diamentów czaszkę autorstwa Damiena Hirsta negocjował twardo, ale skutecznie.
— Hirst to ikona, także w dziedzinie automarketingu w sztuce — zaznacza.
Nie bez powodu w kolekcji zmieścił się też streetartowiec Banksy (praca z Paryża, „taka z napisem, że tego nie namalował Banksy”). Być może biznesowi goście i przyjaciele zobaczą go na ostatnim piętrze Prosta Tower, gdzie powstaje nowe miejsce pracy Mariusza Książka. Tam surowy beton zmiesza się z klasycystycznymi kominkami kupionymi w antykwariatach w Paryżu i z pracami wyszperanymi na targach sztuki Art Basel.
Na najwyższym piętrze Prostej Tower miejsce znajdą też niektóre prace pozostałych ulubionych artystów biznesmena: Starowieyskiego, Lebensteina, Makowskich. Tymczasem wróćmy na Ziemię...
Dzięki temu, że proces kupna przyszłego Robo Wash Center ciągnął się przez kilka kwartałów, Mariusz Książek miał okazję zaprezentowania swoich umiejętności taktycznych i interpersonalnych. Na pierwszy rzut oka sprawa american dream Książka wyglądała na nie do zrealizowania.
— Pomysłodawcą i finansującym powstanie myjni był Jan Wejchert, jednak gdy się nią zainteresowałem, operacyjnie władał tam Kazimierz Grabek — człowiek znany z mocniejszego charakteru. Wejchert zajął się w tym czasie inwestycją w Chio Chips. Właścicielem myjni, formalnie, jako że była to spółka zagraniczna, mienił się natomiast niejaki Lothar Grabowski. No i widząc mój ogień w oczach, Grabek podjął ostre negocjacje, podnosząc drastycznie cenę co miesiąc. Szybko z 50 tys. marek zrobiło się 250 tys. marek — opowiada prezes Marvipolu.
Sprawa wydawała się już pogrzebana, gdy gruchnęła wieść o śmierci Grabowskiego. Otworzyła się nowa furtka na działanie wzorem Wejcherta — z gołębim sercem. W kilka miesięcy młodociany marzyciel dogadał się z PKP w sprawie uregulowania zaległości za wynajem terenu i przekonał wdowę po Grabowskim do sprzedaży udziałów. 10 tysięcy marek później wymyślał już nazwę dla swojego spełnionego marzenia. I ruszał w pogoń za kolejnymi.
Łza łowczego
„Łowczy nieruchomości” — na taki tytuł zasłużył w prasie lat 90. i początku XXI wieku. Skoro flower power, miękka perswazja Książka, sklejona z misterną taktyką i prawniczym wsparciem wygrała partię z takim graczem jak Grabek, trop był jeden. Marvipol rodził się w chwili, gdy Mariusz Książek, korzystając z braku przepływu informacji o nieruchomościach i prawnych problemach wokół działek, polował na szybkie okazje.
— Wówczas nie było czegoś takiego jak utarta cena, porównywarki w internecie. Można było kupić coś niezwykle tanio. Pod warunkiem, że wiedziało się więcej niż inni. Ja wiedziałem — wyjaśnia i patrzy na zegarek. Jest grubo po północy, a on się dopiero rozkręca. Nocna efektywność i aktywność zawsze były mocnymi punktami biznesmena.
W biurze zjawia się zwykle około południa, za to do 23 jego menedżerowie mogą spodziewać się telefonów, konsultacji, maili. Przez kilkanaście lat to była jego przewaga konkurencyjna. Zdecydował, że Marvipol nie będzie utytłany w zaprawie murarskiej, nie będzie miał budowlańców, betoniarek i tysięcy kielni. Marvipol od zarania działał inaczej: kupić tanio grunt i zorganizować cały proces deweloperski, korzystając z zewnętrznych firm. Pomysł dobry, wykonanie niezłe, ale w biznesplanie Marvipol miał być dziś kilka pięter wyżej. Stąd zapewne rozstanie z niektórymi pracownikami i pamięć o nie najlepszym debiucie giełdowym.
— Mieliśmy wyceny na ponad miliard złotych, za namową doradców przeciągnęliśmy proces wchodzenia na giełdę. Rynek się załamał i skończyło się debiutem na poziomie ponad dwukrotnie niższym. Miałem łzy w oczach — obrazowo opowiada główny akcjonariusz Marvipolu.
Perfect game over
Łza ciekła również dlatego, że nie jest tajemnicą, iż prezes wyjątkowo lubi słowo perfekt i każde odstępstwo od najwyższej jakości razi go podwójnie. Nieznający kompromisów idealizm powoduje nieraz irytację otoczenia. Dom we francuskim stylu budował 8 lat i jeśli trzeba było śrubki patynować w ukochanej Francji, jechały nad Sekwanę. Brytyjska motoryzacja też nie wzięła się z niczego, nie na darmo lubi przypominać slogan: The Game’s Over, The Range Rover, podkreślając doskonałość wnętrza luksusowej terenówki. Dążenie do perfekcji, piękna oznacza w jego przypadku korzystanie w odpowiedzialny sposób ze statusu społecznego.
Luksusu używa ze smakiem — zamiast stumetrowego jachtu na oceanach woduje na Gardzie kultowy kilkudziesięcioletni jacht motorowy Riva. Okulary, dodatki? Tylko kalifornijskie Chrome Hearts — wygrywające nie krzyczącą marką, lecz designem i materiałami.
— Jestem świadomym koneserem, smakoszem piękna. Przyznaję się, nie ma w tym nic złego — mówi. I wspomina o planach kupna posiadłości we Francji czy nawet otwarciu topowej restauracji. Oczywiście zanim to nastąpi, musi się wydarzyć jeszcze kilka rzeczy.
— W Marvipolu mam już wysokie obroty, weszliśmy na dobry poziom. Wydzielę z grupy motoryzację i myjnie. Taka przejrzystość pozwoli podnieść kapitalizację poszczególnych biznesów — wyjaśnia Mariusz Książek. Na tym nie skończy się pogoń za marzeniami. Rozważa właśnie kilka wariantów inwestycyjnych, m.in. w nowe technologie.
— Technologicznie to ja nie jestem as. Kiedy koledzy grali na komputerach, ja robiłem biznesy — śmieje się. W technologii może wykorzystać swój unikalny model biznesowy. I będzie jak w myjni — co 60 sekund pieniądze. Albo jeszcze szybciej. &FOT. ARCHIWUM PRYWATNE