Z sesji Parlamentu Europejskiego już dawno nie rozsyłano niemal na wyścigi tyloma kanałami radosnych wieści o zwycięstwie. O uchwaleniu tzw. sześciopaku, czyli pięciu rozporządzeń i jednej dyrektywy, wzmacniających zarządzanie gospodarcze Unii Europejskiej — oprócz służb parlamentu e-mailowały i esemesowały poszczególne grupy polityczne, a nawet pojedynczy posłowie. Przenosiło to głosowanie ze Strasburga do krajowej kampanii wyborczej.
Parlament pierwszy raz od wejścia w życie traktatu z Lizbony tak wykorzystał swoje uprawnienia w dziedzinie makroekonomicznej i wystąpił jako współlegislator na równi z Radą Unii Europejskiej. W nowym podziale kompetencji jest on jedną izbą prawodawczą, rada zaś — drugą. Ich relacje różnią się od stosunków Sejmu i Senatu tym, że akty unijne przyjmowane są przez obie izby w tej samej wersji. Zdecydowanie łatwiej przychodzi osiągnięcie porozumienia ponadnarodowych grup politycznych w parlamencie. Schody zaczynają się na forum rady, gdzie ścierają się przeciwstawne interesy 27 państw. Wypada zatem wyrazić nadzieję, że 4 października polska prezydencja w Radzie UE naprawdę doprowadzi dogadany już sześciopak do mety. Tym samym spijemy śmietankę, jako że projekt Komisji Europejskiej wniesiony został rok temu, a żmudne negocjacje toczyły się głównie za prezydencji belgijskiej i węgierskiej.
Część rozwiązań musi zostać przeniesiona do ustawodawstwa państw członkowskich UE. Będzie to pilne zadanie rządów oraz parlamentów narodowych. Czyli także dla nowych składów Sejmu i Senatu, które na początku kadencji zwykle stresują się brakiem projektów ustaw. Pilna implementacja unijnego sześciopaku idealnie nadaje się na rozruch.