Na wykresie S&P500 od lipca powstaje kształt przez fanów analizy technicznej określany jako „trójkąt symetryczny”, na który składają się zbiegające się stopniowo dwie linie (dolna łącząca kolejne dołki i górna łącząca górki). Według książkowych schematów przebicie którejkolwiek z tych linii powinno zapowiadać silny ruch albo w okolicę ponad 3200 pkt w scenariuszu „byczym” (nowe rekordy), albo do… 2650 pkt w wariancie pesymistycznym (poziom najniższy od stycznia).

Za każdym z tych scenariuszy przemawiają liczne argumenty. Odwrócona krzywa rentowności obligacji, która historycznie zapowiadała recesję, spadające wskaźniki makroekonomiczne (typu PMI lub ISM) w USA i ogólnie na świecie, mało zachęcające wyceny akcji za oceanem — to typowe „niedźwiedzie” argumenty.
Ale druga strona też ma coś w zanadrzu — choćby skoordynowane łagodzenie polityki przez główne banki centralne, które z pewnym opóźnieniem powinno przełożyć się na poprawę koniunktury gospodarczej. Nadzieje wiązane są też z negocjacjami USA–Chiny, chociaż akurat w tej kwestii ostatnie dni przynoszą raczej wzajemne „kopniaki” niż dążenie do kompromisu.
Jak do tej równowagi sił na Wall Street podejść z praktycznego punktu widzenia? Pewien udział akcji w portfelu wydaje się uzasadniony, skoro w jednym z alternatywnych scenariuszy S&P500mógłby dotrzeć do 3200 pkt. Ale ryzyko odwrotnego ruchu oznacza, że warto również rozważyć sporą rezerwę gotówki na ewentualne bardziej okazyjne zakupy po niższych, bardziej atrakcyjnych cenach. To prosty, praktyczny kompromis.
Co ciekawe, niezdecydowanie widać już również na rynku obligacji, przez wielu określanym jako „mądrzejszy” i bardziej wyczulony na sytuację w gospodarkach. Po wielomiesięcznym załamaniu rentowności na tzw. rynkach bazowych, które punkt kulminacyjny osiągnęło na przełomie lipca i sierpnia, od kilku tygodni obserwujemy silne wahania w górę i w dół. Innymi słowy rynek obligacji, który wcześniej dyskontował konsekwentnie pogarszanie się koniunktury, teraz już nie wydaje się taki pewien recesyjnego kierunku.