Tnijcie deficyt, potem będzie za późno

(Marek Druś)
opublikowano: 2006-09-11 07:17

Rząd nie robi nic, by przygotować się na negatywne skutki spowolnienia gospodarki.

Rząd nie robi nic, by przygotować się na negatywne skutki spowolnienia gospodarki. A może ono nadejść szybciej, niż myślimy.

Rynki finansowe przyjęły budżet przychylnie, podobnie ekonomiści — uznali go za raczej realistyczny, a przedstawione w nim parametry za wiarygodne i możliwe do wykonania w przyszłym roku. I to koniec dobrych informacji.

— To budżet krótkowzroczny, przejadający wysoki wzrost gospodarczy. Przy takiej koniunkturze powinniśmy dążyć do znacznego obniżania deficytu, a nie rozpychać wydatki. Kotwica nie jest żadnym gwarantem poprawy sytuacji w przyszłości — uważa Marek Nienałtowski, główny analityk Secus Asset Management (SAM).

Po staremu

Według Katarzyny Zajdel-Kurowskiej, ekonomistki Banku Handlowego (BH), budżet 2007 nie różni się zasadniczo od poprzednich.

— Brak w nim nawet szczątków reformy finansów — wyłączono z niego np. propozycje obniżania klina podatkowego autorstwa Zyty Gilowskiej, a rząd rezygnuje nawet z pewnych dobrych rozwiązań — np. odchodzi od hausnerowskiej metody waloryzacji rent i emerytur. Deficyt wygląda podobnie, jak w poprzednich latach, przy znacznie lepszej sytuacji gospodarki. To martwi, bo gdyby nie dobra koniunktura, byłby znacznie większy — uważa ekonomistka BH.

Mateusz Szczurek, główny ekonomista ING, nie jest zaskoczony.

— Sytuacja jest zbyt zła, by nic nie robić, jednak zbyt dobra, by politycy podjęli zdecydowane działania. Nie widać nawet delikatnych obniżek wydatków, jakie proponowali Grzegorz Kołodko czy Jerzy Hausner. W sytuacji rosnącego zatrudnienia i płac byłyby one mniej dotkliwe dla Polaków i lepiej przygotowałyby nas do spowolnienia — ocenia ekonomista ING.

Dziura numer dwa

Na to, że gospodarka będzie się wiecznie rozwijała w tempie 5 proc. rocznie, nie ma co liczyć. Co nas zatem czeka, jeśli rząd będzie w następnych latach kontynuował taką filozofię budowania budżetu, a reformę zawiesi na kołku?

— Widoki na przyszłość nie są najlepsze. Tym bardziej że już przyszły rok będzie dla nas gorszy od obecnego, bo zwalnia gospodarka USA i strefy euro. Prędzej czy później odbije się to na dynamice naszego PKB — uważa Marek Nienałtowski.

Spowolnienie będzie oznaczać kłopoty.

— Bez działań uelastyczniających finanse publiczne spadek tempa PKB już o 2 pkt proc. spowoduje spadek dochodów podatkowych i wzrost wydatków, zwłaszcza sztywnych, stanowiących w przyszłym roku około 70 proc. wszystkich wydatków. To oznacza niekontrolowany wzrost deficytu ze wszystkimi negatywnymi konsekwencjami, jakie obserwowaliśmy na początku dekady, gdy odkryto tzw. dziurę Bauca — mówi Remigiusz Grudzień, analityk PKO BP.

Konsekwencje byłyby niekorzystne dla wszystkich.

— W sytuacji rosnącego deficytu, rosnących potrzeb społecznych wynikających ze spowolnienia gospodarki, trudniej szukać oszczędności. W takim przypadku prawdopodobne zmniejszenie wydatków na inwestycje to podcinanie gałęzi, na której się siedzi. W związku z rosnącym deficytem zwiększy się emisja obligacji, a więc wzrośnie zadłużenie państwa. Realna stanie się groźba przekraczania progów ostrożnościowych zadłużenia państwa w relacji do PKB. Przekroczenie granicy 60 proc. będzie oznaczać konieczność zejścia z deficytem do zera, co zagroziłoby sprawnemu funkcjonowaniu państwa. Nawet w dzisiejszych realiach kwota 30 mld zł jest ogromna. Doprowadziłoby to do jeszcze większej recesji — tłumaczy Katarzyna Zajdel-Kurowska.

Znów cięcie kosztów

Taki scenariusz oznaczałby także osłabienie złotego i reakcję Rady Polityki Pieniężnej, która zmuszona byłaby do podnoszenia stóp procentowych. W przypadku spowolnienia gospodarki globalnej słaby złoty byłby jednak niewielką pociechą dla eksporterów.

— Mimo korzystnego kursu złotego słaby popyt u naszych zagranicznych partnerów handlowych spowoduje, że nie będą w stanie przyjmować naszych towarów. Tym bardziej że ceny polskich producentów sukcesywnie rosną i będą się zrównywały z europejskimi — uważa analityk SAM.

Wyższe stopy procentowe nie ułatwią także firmom inwestowania, bo wzrośnie koszt kredytu. Poza tym osłabienie koniunktury nie będzie zachęcało do inwestycji, bo spadnie popyt.

— Przedsiębiorcy będą zatem zmuszeni ciąć koszty: zwalniać pracowników i obniżać ceny ze względu na siadający popyt, który będzie przynosił mniejsze wpływy do budżetu, co z kolei zwiększy deficyt. Sytuacja w skali mikro nie będzie się zbytnio różniła od makro — będzie zła — uważa Katarzyna Zajdel-Kurowska.

Konieczność ograniczania deficytu nie oznacza tylko poszukiwań możliwych do zredukowania wydatków. Po drugiej stronie deficytu są bowiem dochody. Te można próbować zwiększyć.

— Może to rodzić poważne obawy firm, bo w celu zrównoważenia budżetu lub choćby zmniejszenia dziury budżetowej, zamiast gwałtownego przycinania wydatków możemy spodziewać się wzrostu podatków — uważa analityk PKO.

Jego zdaniem, mogłoby też dojść do wymuszonej reformy strukturalnej, choć byłoby to trudniejsze niż dziś, a ze względu na obawy o cięcia socjalne na pewno wywołałoby niezadowolenie wielu grup społecznych.

— Nie wiadomo, kiedy pojawi się kolejna szansa, jaką daje nam dwukrotnie wyższe tempo wzrostu gospodarczego niż w USA czy Eurolandzie. Rząd powinien wiedzieć, że pieniądze w gospodarce nie biorą się znikąd, a przy spowolnieniu, które jest nieuchronne, zaczną się problemy. Dlatego nie warto tracić takiej okazji — uważa Marek Nienałtowski.