Tylko ryby głosu nie mają

Ewa Woydyłło
opublikowano: 2007-04-27 00:00

Rozmawiajmy z dziećmi. Bo gdy dorosną w osamotnieniu, mogą już nie zechcieć rozmawiać i przebywać z mamą czy tatą.

Moja córka Magda upamiętniła się w naszej rodzinie jako talent lingwistyczny, gdy jako dwulatka orzekła, iż „schody” nazywają się wtedy, kiedy się po nich schodzi, ale gdy się po nich wchodzi, powinny nazywać się „wchody”. Ona też na wieczorne wiadomości ukuła własną logiczną nazwę: „dziejnik”. Druga córka Natalia, mniej więcej w tym samym wieku, interesując się już znakami pisanymi, zagadnęła kiedyś na spacerze o numer tramwaju „33”. Usłyszawszy „trzydzieści trzy” wyraziła trafny sceptycyzm: „Widzę trzy i trzy, a gdzie dzieści?”. Już nieco starsza, wprowadziła do domowego słownika wyraz „niedoficyt”, zdecydowanie lepiej oddający pojęcie braku niż mętny znaczeniowo „deficyt”. Każdy, kto ma małe dzieci, a przy tym ma czas (i ochotę) z nimi rozmawiać, dorzuciłby swoje przykłady dziecięcej odkrywczości, którą wielu z nas w czasie dorastania (a zwłaszcza w wyniku szkolnej nauki) stopniowo zatraca.

Czy kwiaty są szczęśliwe?

Niektórzy z biegiem lat wyjaławiają do zera sferę twórczej inwencji i zdolności samodzielnego rozumowania. Większość dorosłych umie głównie powtarzać cudze myśli, dzieci natomiast myślą po swojemu i chyba dlatego kreatywnie. Od chwili opanowania mowy pozwalają skojarzeniom i wyobraźni bujać ponad ograniczeniami.

Nie wiedząc nawet o tym, z zamiłowaniem filozofują i dociekają istoty spraw małych i wielkich, starając się pojąć świat i jego zagadki. Nieprzerwanie przychodzą im do małych główek pytania o takie sprawy, jak: Czym jest czas? Kiedy kwiaty bywają szczęśliwe? Czy umarli nas widzą? Co myślą zwierzęta? Jak powstał świat? Dlaczego woda jest mokra, a wczoraj nazywa się akurat wczoraj? Jeżeli tylko w ferworze codziennej krzątaniny nie zignorujemy dziecięcej dociekliwości, to małoletni filozofowie będą milion razy stawiać nas przed niezgłębionymi pytaniami o Dobro i Zło, Śmierć i Życie, Początek, Koniec i Nieskończoność, Myślenie i Odczuwanie, Sens i Bezsens. Czyli tak samo, jak starożytni i nowożytni myśliciele.

Oto, co najważniejsze

Zauważmy — niespecjalnie odkrywczo — że prawdziwym myślicielem może zostać tylko ktoś, kto nauczy się myśleć i wyćwiczy w rozważaniach, sporach, debatach zdolność nazywania zjawisk, pojęć i rzeczy, a potem jeszcze wyrobi w sobie odwagę do niebanalnych skojarzeń i wyciągania twórczych wniosków. Ale myślicielstwo nie jest ani koniecznym ani nawet specjalnie opłacalnym modelem życia. Można wręcz powiedzieć, że w ogóle nie o to chodzi. Bo prawdziwe korzyści z wprawiania dzieci w wymianę myśli z dorosłymi są niejako produktem ubocznym, rzadko świadomie dostrzeganym i docenianym.

Tymczasem — niezależnie, jak dowcipnie lub inteligentnie dziecko rozmawia — najważniejszy jest sam fakt, iż ono w ogóle z kimś rozmawia. Uczy się w ten sposób sztuki współżycia z ludźmi, czyli komunikacji. Od niej w przyszłości będzie zależeć umiejętność dzielenia się z otoczeniem życiem wewnętrznym (uczucia, emocje, nastroje, przeżycia, doznania, no i także poglądy, przekonania czy wiedza — w tej kolejności). Znacznie ważniejsza i trudniejsza jest bowiem umiejętność komunikowania potrzeb i doznań emocjonalnych, gdyż należą one do intymnej i najwrażliwszej sfery człowieka. Dziecko może zamknąć się szczelnie niczym muszla małża chroniąca niewidoczną dla nikogo perłę. W jakimś momencie dorośli mogą się ocknąć i zapragnąć szczerych rozmów (zwykle ze strachu o dziecko), ale czasem nie da się już odrobić zaległości we wzajemnej komunikacji.

Ratunek w kryzysach

Rodzice milkliwych nastolatków wiedzą najlepiej, do jakiej frustracji (albo i furii) doprowadzają monosylabiczne odpowiedzi syna lub córki na każde osobiste pytanie. Nawiasem mówiąc: tacy rodzice też cierpią na „niedoficyt” wspólnych z dzieckiem tematów. Wszak proces komunikacji, jeżeli był zahamowany, to zawsze obustronnie. W tym miejscu staje się jasne, jak potraktować niniejszy tekst: przede wszystkim jako zachętę do słuchania dzieci wtedy, gdy jeszcze buzia im się nie zamyka. Oraz jako ostrzeżenie napominające, iż czas płynie i cofnąć go nie sposób. Umiejętność wzajemnej komunikacji to nieoceniony ratunek w kryzysach — bo zawsze wtedy wiadomo, co kogo boli i przed czym chciałby uciec. Raz rodzice pomogą dziecku, innym razem ono zadba o rodziców. Tak jak kiedyś rozmawiali o tym, skąd wiewiórka wie, że jest wiewiórką, później będą rozmawiać o tym, co przeżywa tata, przechodząc na emeryturę, albo mama, gdy musi sobie sprawić pierwsze okulary do czytania. A także, jak wyjść z wirażu, na jakim może znaleźć się dziecko. Będą również rozmawiać o sprawach radosnych, razem świętując wzajemne sukcesy. W tych dwóch biegunowych doświadczeniach — smutku i radości — zawiera się rozległa gama przeżyć, przez które przechodzi każdy bez wyjątku. Różnimy się tylko częstotliwością, amplitudą i temperaturą emocji oraz tym, czy umiemy w tych emocjach być z ludźmi, czy tylko z własnym odbiciem w lustrze lub — ewentualnie — butelką, pigułką albo innym, nie zawsze bezpiecznym, substytutem koła ratunkowego.

Brzmi groźnie? Jeżeli tak, to tylko dlatego, że niestety spotykamy takie ludzkie małże — zamknięte w sobie, nieufne, nie znające języka uczuć i przeżyć, izolujące się w trudnych chwilach. Kim są te osoby, które muszą się uciekać do ryzykownych uprzyjemniaczy życia? Niemal bez wyjątku niegdysiejszymi dziećmi zbyt często powierzanymi niańce ze szklanym ekranem (ta mnóstwo pokazuje i mówi, ale w ogóle nie słucha i nie uczy dzielenia się przeżyciami).

Elektroniczny kolega

Żeby kiedyś towarzyszyć dzieciom w rozwiązywaniu problemów, trzeba z nimi od dzieciństwa rozmawiać i możliwie najwięcej rzeczy robić wspólnie. Dzisiejsze dzieci nie żyją, przynajmniej w naszym świecie, w jednej wiosce przez całe życie, z gromadą krewnych i sąsiadów, którzy jak jeden mąż otaczają człowieka murem bezpieczeństwa (i ograniczenia wolności). Dzieci, teraz już nawet przedszkolaki, w jeden dzień potrafią doznać i poznać więcej nowych rzeczy niż ich równolatek sto czy dwieście lat temu przez rok albo i dziesięć lat życia. Wtedy dzieci i ryby nie miały głosu. I nie wiem jak rybom, ale dzieciom mogło to kiedyś wychodzić na dobre.

Wielu z nas oczywiście się nie przyzna, ale tę przestarzałą zasadę o rybach i dzieciach wciąż stosujemy dość powszechnie, choć bardziej perfidnie. Po prostu: sadzamy nasze córeczki i synków przed telewizorem, następnie przed komputerem, po drodze jeszcze przed konsolą gier elektronicznych. A potem dziwimy się, że już dziesięciolatki, a tym bardziej starsze latorośle, nie chcą z rodzicami o sobie rozmawiać. Więc aby nie zaczął wyrastać mur oddzielający dorosłych od dzieci, rozmawiajmy z nimi od pierwszych wypowiadanych przez nie słów. Ich twórcza (i słowotwórcza) wyobraźnia nie tylko nas nieraz rozbawi lub wzruszy, ale może też zainspiruje do kontynuacji własnych, czasem filozoficznych dociekań.