W Winterthur Życie jak w soczewce skupiła się większość problemów, które dotykają młode towarzystwa ubezpieczeń na życie.
Wybuch kapitalizmu, a później reforma emerytalna sprawiły, że w latach 90. spółki życiowe błyskawicznie zdobywały klientów. Cała energia powstających jak grzyby po deszczu towarzystw skupiona była na pozyskiwaniu nowych polis i zaniedbano obsługi osób już ubezpieczonych. Ogromne środki inwestowane przez akcjonariuszy przeznaczono w większości na prowizje dla agentów i pośredników ubezpieczeniowych, którym płacono głównie za pozyskiwanie nowych dusz. Części ubezpieczycieli nie udało się stworzyć zaplecza logistycznego, zwłaszcza informatycznego. Wszystko wskazuje na to, że zarządy towarzystw nie przewidziały tak szybkiego odwrócenia się trendów na rynku. W okres recesji weszły z rozbuchanymi kosztami i brakiem strategii przetrwania chudych lat.
Rezultaty takiej niefrasobliwej polityki widoczne są dzisiaj. Towarzystwa życiowe masowo tracą klientów i nie tylko Winterthurowi — mimo jeszcze jakoś wyglądających sprawozdań finansowych — kurczy się portfel ubezpieczeniowy. Mało przekonująco brzmią równocześnie ich biadolenia na niski poziom świadomości ubezpieczeniowej Polaków i spadek zamożności społeczeństwa. Przyczyna odpływu klientów jest bowiem inna — polisy życiowe są za drogie, bo w ich cenę wliczone są także rozrzutne inwestycje towarzystw, m.in kupno przez Winterthur nie działającego systemu AVS. Klienci już rozliczają swoje towarzystwa, niedługo zrobią to akcjonariusze.