UMTS: są jeszcze szanse na happy end

Tomasz Siemieniec
opublikowano: 2000-11-23 00:00

UMTS: są jeszcze szanse na happy end

Polski przetarg na UMTS mógł być imponującym wydarzeniem biznesowym. Ale już w trakcie rozgrzewki okazało się, że organizatorzy tuż przed startem zmieniali regulamin konkurencji, a w końcu opóźnili jej rozpoczęcie. W efekcie na linii startu zabrakło światowych gwiazd, a forma rodzimych zawodników jest wielką zagadką.

Firmy zainteresowane udziałem w przetargu na UMTS mają dziewięć dni na złożenie ofert. Szkoda tylko, że część faworytów zrezygnowała z udziału w rywalizacji. Przedstawiciele MŁ nie są tym jednak zaniepokojeni. Może dlatego, że i presja ze strony resortu finansów ulotniła się jak kamfora. Okazało się bowiem, że przyszłoroczny budżet obędzie się bez wpływów z UMTS.

Wyznaczony cel

A jeszcze w lipcu Jarosław Bauc, szef resortu finansów, ujawnił, że zaplanowane wpływy z przetargu UMTS sięgną 14 mld zł, z czego połowa miałaby zasilić kasę państwa w 2001 r. Tak naprawdę ta deklaracja już na wstępie zdecydowała o negatywnym nastawieniu wielu potencjalnych licencjobiorców do przetargu. Zaczęło się od ceny, potem dzień po dniu pojawiały się kolejne punkty zapalne, które były przedmiotem głośnych protestów potencjalnych oferentów. Ale trzymajmy się chronologii.

Tuż po ogłoszeniu pierwszych konkretów związanych z polskim UMTS-em sprawę wziął w swoje ręce resort łączności. Jego szef, Tomasz Szyszko, odpierał zarzuty, że rywalizacja organizowana jest w pośpiechu i byle jak. Zapewniał, że prace nad przetargiem rozpoczęły się dużo wcześniej. Dopiero po ujawnieniu budżetowych apetytów, rola MŁ nabrała jednak nowego wymiaru — sprawne zapewnienie wpływów do państwowej kasy. Mimo pierwszych protestów operatorów GSM nastroje organizatorów przetargu — na przełomie sierpnia i września — były wyśmienite.

Bułka z masłem

Hasło UMTS kojarzyło się z sukcesem oraz gigantycznymi wpływami. Pierwsze przetargi organizowane w Europie stwarzały iluzję, że wystarczy nacisnąć czerwony guzik z napisem UMTS, a oferenci będą się tłoczyć pod drzwiami organizatorów. We wrześniu nikt nie brał pod uwagę, że życie lubi płatać figle.

Na fali optymizmu MŁ podało 1 września wstępne zasady przetargu, w tym cenę licencji, która wynosiła wówczas 750 mln EUR. Słowo „wstępne“ nie było — jak się potem okazało — użyte przypadkowo.

Już dwa tygodnie później szef resortu wyruszył do Europy promować polski przetarg. Posunięcie trafne, choć zdaniem analityków, spóźnione o dwa miesiące. Minister wrócił z tej wyprawy bardzo zadowolony, bo — jak mówił — zainteresowanie ze strony zachodnich telekomów było bardzo duże. W Polsce zapanowały jednak minorowe nastroje. Dla operatorów GSM największym problemem nie była już cena licencji, ale tzw. roaming krajowy. Stało się jasne, że te trzy spółki wykorzystają wszystkie możliwości, aby przeszkodzić w skutecznym przeprowadzeniu przetargu. Nie będziemy powtarzać plotek, mówiących o tym, że na budowanie sprzyjającej dla swoich poglądów atmosfery wysupłali ponad 20 mln zł i o tym, że przedstawiciele lewej strony sceny politycznej obiecywali tym firmom znacznie korzystniejsze warunki przyznania licencji, jeśli doprowadzą do fiaska przetargu. Taka sytuacja — jeszcze do niedawna — miała się wiązać z klapą projektu budżetu, a tym samym przyspieszonymi wyborami parlamentarnymi.

Inna sprawa, że organizatorzy sami kopali pod sobą dołki i dostarczali niezadowolonym operatorom dodatkowych argumentów do bojkotowania przetargu.

Gorzej, że na własne życzenie zniechęcili co najmniej jednego poważnego operatora z zagranicy.

Już we wrześniu do nie znających realiów polskiego rynku zagranicznych graczy dotarły pierwsze sygnały, że resort podchodzi do opublikowanych zasad przetargu dość elastycznie i, tak naprawdę, to wszystko jest możliwe. Na potwierdzenie tych podejrzeń nie musieli długo czekać. Kolejno zmieniały się terminy przewidziane na sprzedaż dokumentacji, majstrowano w jej treści, a potem zdecydowano się wydłużyć czas na składanie ofert i rozstrzygnięcie przetargu. Niejednej firmie taki bagaż niepewności wystarcza, aby spakować walizki.

Tak więc z wyścigu wykruszali się kolejni zainteresowani, a na polu walki zostało kilku krajowych „pośredników“, zagraniczna trzecia liga oraz hiszpańska Telefonica. To ostatni zainteresowany konkursem — a nie działający w Polsce — globalny telekom. Jeśli zdecyduje na złożenie oferty, to prawie na pewno w ślad za nim pójdą Centertel, Era i Plus. Ma być jeszcze piąte — pewnie najsłabsze — konsorcjum z TU Mobile — i przetarg zakończy się sukcesem, przynajmniej finansowym. Gorzej, jeśli Hiszpanie zrezygnują, bo wtedy resort będzie już zdany na łaskę polskich operatorów GSM. W takiej sytuacji może nawet zdecydować o unieważnieniu przetargu. Wczoraj w sprawie UMTS miała się wypowiedzieć rada nadzorcza PTC. Do momentu zamknięcia dodatku decyzje nie były jeszcze znane. Ewentualny udział Ery przybliżyłby sukces przetargu, a rezygnacja — to duży krok w kierunku jego fiaska.

Czy warto było

Całe zamieszanie i pośpiech związany z przetargiem wynikały z potrzeb budżetowych i za rozpętanie burzy część winy ponosi resort finansów. Oczywiste jest też, że gdyby minister łączności miał wątpliwości, nie ogłosiłby przetargu. Nie starał się jednak ukryć, że jego decyzja ma korzenie polityczne.

Teraz okazuje się — ku zdziwieniu wszystkich zainteresowanych stron — że brak wpływów z UMTS wcale nie pogrzebie przyszłorocznego budżetu. Pojawia się więc — teraz już tylko retoryczne — pytanie, czy organizowanie przetargu w pośpiechu, przy sporym ryzyku popełnienia błędów, miało sens.

Tomasz Siemieniec

t. [email protected]