Firma Auto-As zajmuje się handlem chemią gospodarczą od 25 lat. Sprzedaż zabawek to jej poboczna działalność. Ostatnie sprowadziła w 2016 r. – były to 1033 lalki Kaibibi z Chin. Badanie przeprowadzone po kontroli Inspekcji Handlowej (IH) wykazało, że część z nich (w elementach rąk lalek) zawierała niebezpieczną substancję chemiczną - ftalan dibutylu (DBP) - w ilości przekraczającej prawie 30-krotnie dopuszczalny limit 0,1 proc. masy. DBP jest plastyfikatorem, tzn. poprawia m.in. elastyczność i wodoodporność materiałów. Stwarza jednak ryzyko upośledzenia płodności i ma szkodliwe działanie na dziecko w łonie matki.

– DBP znalazł się na liście szkodliwych substancji, bo może powodować negatywne zmiany w organizmie człowieka. Użycie go w kosmetykach jest w Europie zakazane, a w zabawkach dla dzieci znacznie ograniczone. Może on przedostać się do organizmu dziecka przez skórę, a więc przez dotyk zabawek. Ale dzieci używają przy zabawie również języka i ust – efekty tego mogą być znacznie groźniejsze – wyjaśnia prof. Zbigniew Stojek z Wydziału Chemii Uniwersytetu Warszawskiego.
Prezes Urzędu Ochrony Konkurencji i Konsumentów (UOKiK) 19 sierpnia z urzędu wszczął postępowanie, które ma na celu wycofanie lalki z obrotu i powiadomienie konsumentów o związanych z nią zagrożeniach. Do tego czasu firma Auto-As sprzedała 108 sztuk tej zabawki. Grzegorz Pospieszyński, właściciel firmy, zapewnia, że tylko taka liczba zawierała zbyt dużo DBP (UOKiK to jeszcze wyjaśnia). Dodaje, że wszystkie miały europejski certyfikat CE.
– Zdarzyło mi się to pierwszy raz. Uważam, że to niedopatrzenie ze strony producenta. Tylko w elementach rąk lalek badanie wykazało nadwyżkę ftalanu, więc może wykorzystano go tam z powodu braku innego materiału – zastanawia się Grzegorz Pospieszyński.
Podkreśla, że zależy mu na jakości importowanego towaru, dlatego sprawdza go na miejscu osobiście.
– Mogę jednak tylko zapoznać się z dokumentami i - jeśli wszystko jest w porządku - sprowadzam produkty przez agenta. Co prawda istnieje możliwość wykonania dodatkowych badań, ale to wymaga czasu i pieniędzy. Zleca się je, jeżeli towar nie został wcześniej przebadany albo pojawiają się wątpliwości co do jego jakości – twierdzi Grzegorz Pospieszyński.
Zdaniem Tomasza Janika, prezesa Polskiego Towarzystwa Gospodarczego, to są kwestie, których bezwzględnie trzeba dopilnować.
– W Chinach część producentów ma ugruntowaną pozycję i ci przestrzegają rygorystycznych wewnętrznych regulacjach, ale są też tacy, którzy robią wszystko „na skróty”. Należy współpracować wyłącznie ze sprawdzonymi partnerami. Ponadto warto przeprowadzić na miejscu dodatkowe badanie jakości albo przynajmniej zatrudnić agenta, który skontroluje produkcję. Na koniec należy zweryfikować sprowadzony towar. Te zasady dotyczą importu z każdego rynku – podkreśla Tomasz Janik.
Chiny dominują
Każdy produkt dostępny na rynku może zostać skontrolowany przez odpowiedni organ, np. IH działającą na zlecenie UOKiK.
– Działania najczęściej podejmowane są w obszarach wykazujących wysoki odsetek wykrywanych nieprawidłowości, charakteryzujących się możliwością wystąpienia poważnego zagrożenia dla środowiska, mienia lub zdrowia albo życia ludzi, a także obejmujących jak największy wolumen wyrobów – wyjaśnia Maciej Chmielowski z biura prasowego UOKiK.
Rynek zabawek jest stale monitorowany ze względu na „wrażliwą kategorię odbiorców”, czyli dzieci, a problem istnieje od wielu lat. Kontrole na bazarach i w sklepach często skutkowały znalezieniem zabawek zawierających szkodliwe substancje. Dwa lata temu, w efekcie interwencji celników, doszło do zniszczenia około 30 tys. tego typu produktów.
Aż 70 proc. zabawek skontrolowanych przez IH w latach 2018-20 pochodziło z Chin. Około 30 proc. wziętych pod lupę zabawek zostało zakwestionowanych. Aż 77 proc. z nich wyprodukowano w Chinach.
– Przy wyborze zabawek do badań organ nadzoru rynku nie kieruje się krajem, z którego są sprowadzane. Odsetek udziału tych wyprodukowanych w Chinach w ogólnej liczbie kwestionowanych zabawek może wynikać także z wielkości importu towarów z tego państwa – tłumaczy Maciej Chmielowski.
Zdani na producenta
Przedstawiciel UOKiK podkreśla, że w unijnym systemie nadzoru rynku obowiązuje zasada „domniemania zgodności”.
– To na przedsiębiorcy spoczywa obowiązek wprowadzania do obrotu wyłącznie bezpiecznych zabawek, spełniających obowiązujące wymagania. Domniemanie zgodności nie oznacza jednak, że produkt wprowadzony na rynek nie będzie skontrolowany – mówi Maciej Chmielowski.
Inspektorzy sprawdzają m.in. właściwości konstrukcyjne, oznakowanie i dokumentację zabawki. Jeżeli podejrzewają, że może ona stwarzać zagrożenie, biorą ją do badań (producent lub importer zwracają ich koszt, jeśli produkt nie spełni wymagań). Inspektorzy mogą zrobić to już na granicy, przed dopuszczeniem towaru do obrotu.
Kontrole obejmują nawet wyroby ze znakiem CE.
– Nie jest to wbrew potocznym opiniom certyfikat nadawany przez jakąś instytucję, tylko deklaracja producenta, że produkt, np. zabawka, spełnia wymagania określone w przepisach – wyjaśnia przedstawiciel UOKiK.
Kontrole po fakcie
– Po to mamy ustawę o ogólnym bezpieczeństwie produktu, by się do niej stosować. Mimo to importerzy często nie sprawdzają, co kupują – komentuje Cezary Banasiński, prof. prawa na UW i były prezes UOKiK.
Jego zdaniem dopuszczanie niebezpiecznych produktów do obrotu to efekt wolnego handlu.
– Inspekcja Handlowa zawsze będzie działała ex post. Niemniej obserwuję dużą skuteczność kontroli – mówi Cezary Banasiński.
Podkreśla, że bardzo trudno byłoby wyeliminować omawiany proceder.
– Na naszym rynku wciąż konkuruje się ceną, a Chiny dysponują tanią siłą roboczą. Produkty europejskie byłyby od razu zweryfikowane pod kątem prawa unijnego, ale konsumenci płaciliby za nie więcej – zwraca uwagę były prezes UOKiK.
530
Tyle rodzajów zabawek bada średnio co roku UOKiK pod kątem spełniania wymagań fizycznych, mechanicznych i chemicznych.