Zaczęło się niewinnie – tak mógłbym napisać, gdyby tak było. Trudno jednak historię marki Volkswagen – z uwagi na ojca pomysłodawcę – niewinną nazywać. Firma wszak powstała na bezpośrednie zlecenie zafascynowanego Henrym Fordem (zresztą z wzajemnością) pewnego austriackiego akwarelisty, którego nazwiska wypowiadać nie wolno, a który pod koniec lat 30. ubiegłego wieku dosłownie i w przenośni świat podpalił.
Pacyfiści i surfing
Mało wakacyjny początek? Tak. Ale to zupełnie nie jest moja wina.
Co ma pierwszy Volkswagen (zwany garbusem) wspólnego z Kalifornią? A wiele. Pierwszy model dostawczego VW – T1 zwany Bullim – został oparty na garbusie właśnie. Zadebiutował w 1949 r. Miał służyć do transportu towarów i ludzi. I służył. Ale swoją światową popularność zawdzięcza… hipisom. Tak, wiem, to chichot historii, ale właśnie uwielbienie dla tego modelu (podobnie jak i samego garbusa) amerykańskich pacyfistów i dzieci kwiatów uczyniło zeń nie tyle samochód, ile manifest. Pacyfistyczny. I tak oto produkt producenta czołgów (Ferdynand Porsche – twórca marki Volkswagen – parał się między innymi konstruowaniem silników do czołgów) stał się symbolem tych, co do luf karabinów wkładali kwiaty. T1, a nawet bardziej jego następca T2, stał się niezwykle popularny w USA. Był tam symbolem buntu, niezgodny i wolności. Bardzo często używany przez hipisów, ale i surferów ze słonecznej Kalifornii. Wozili nim swoje deski i używali jako tymczasowe lokum np. na plaży, po prostu w nim mieszkając. Wtedy, myśląc Bulli, bardzo często myślałeś surfing i automatycznie słyszałeś jedną z piosenek The Beach Boys. Dlatego, kiedy latem 1988 r. Volkswagen zaprezentował swojego pierwszego kampera (opartego na następcy T1 i T2, czyli jak się łatwo domyślić – T3), nazwał go… California.
Powrót do korzeni
Kamper od VW chwycił. Ludzie doceniali, że z fabryki odbierali auto gotowe na przygody. Jak na kampera California zawsze była raczej kompaktowa. Ale zawsze miała miejsce do spania, w zależności od wersji – również kuchnię, lodówkę. Zawsze też miała duszę wagabundy. Ot, kolejne wcielenie auta dla nonkonformisty, buntownika i poszukiwacza przygód. Przez kolejne lata to się nie zmieniało. Zmieniał się charakter kolejnych pokoleń obieżyświatów, a California za tymi zmianami próbowała nadążyć.
Zawsze bazowała na kolejnych odmianach dostawczego transportera i zawsze zapewniała turystyczną niezależność. Aż do teraz. Poprzednia California (T6.1) była ostatnią, która jako fundament swojego jestestwa wykorzystała płytę podłogowa dostawczego brata. T7 zrywa ten związek. I wraca do korzeni, bo praprzodek Californii – model T1 i T2 – bazuje na płycie auta osobowego. Konkretnie jest to platforma MQB, czyli ta sama, na której opiera się np. VW Passat i Multivan. To ten ostatni model – po stosownych przeróbkach – jest najnowszą Californią.
Wymiana podłogi przekłada się przede wszystkim na większy, bardziej osobowy komfort jazdy – to czuć. Poprzednik też nie prowadził się zwaliście, ale obecnie jest zdecydowanie lepiej.
Czy uosobowienie Californii przełożyło się na jej wymiary? Optycznie tak. California na Multivanie jest wyraźnie smuklejsza od opartej na Transporterze. Ale to tylko złudzenie optycznie. Bo auto urosło niemal w każdym kierunku (+269 mm długości i +37 mm szerokości). Volkswagenowi udało się zachować wysokość poprzednika (1,99 m), co dalej zapewnia Californii wjazd na większość wielopoziomowych parkingów. Po podniesieniu dachu (i podłogi górnej sypialni) po kabinie można poruszać się nawet na stojąco (2,1 m wysokości), ale to akurat żadna nowość.
Co innego, jeśli przejdziemy do aranżacji wnętrza topowej wersji Ocean (z pełną zabudową kuchenną). Chociaż układ funkcjonalny pozostał z grubsza ten sam co poprzednio, miejsca w środku jest zauważalnie więcej. To zasługa większego rozstawu osi (3124 mm) i dłuższego nadwozia (5173 mm) oraz wymiany ciężkiej i niewygodnej w przesuwaniu kanapy na dwa osobne fotele. Co więcej, jeden z nich można zdemontować bez utraty podpory dla rozkładanego na dole łóżka, a to oznacza jeszcze więcej przestrzeni. Kolejną nowością są drugie drzwi przesuwne (poprzednik miał je tylko z prawej strony), co znacznie ułatwia kempingowe życie. Ułatwieniem jest też modułowy charakter wnętrza nowej Californii – o ile poprzednik wszystkie szafki i półki miał zamontowane na stałe, o tyle obecnie wiele z nich można przenosić, dodawać lub wyjmować. Ułatwia to ustawienie wnętrza pod siebie, rezygnując z przestrzeni dla siebie kosztem tej na szpargały lub odwrotnie. T7 ma też niemal 30-litrowy zbiornik na czystą i podobno na szarą wodę oraz akumulator hotelowy (2 × 40 Ah) – w zależności od intensywności korzystania z pokładowej lodówki (42 l pojemności) – wytrzyma nawet dwie doby. By podładować, wystarczy podpiąć się do źródła albo ruszyć w trasę. Nowy jest też system sterowania ogrzewaniem i oświetleniem, ale to nie jest zaskakujące.
Napęd tego mobilnego hotelu California możesz wybrać dowolnie. Jest diesel, benzyna i hybryda plug-in. Nie ma tylko elektryka.
Duch wakacji
Nowa California – T7 – to pojazd dla tych, którzy nie chcą wybierać między autem rodzinnym, biurem, restauracją i pokojem z widokiem. Nie oznacza to jednak, że jest samochodem dla wszystkich. Podobnie jak poprzednicy jest stylem życia na czterech kołach. Trochę jak kombi, trochę jak kamper, trochę jak wymówka, by w piątek rano po prostu powiedzieć szefowi: – Jadę z laptopem na Mazury.
Nie ma duszy starego VW T3 Westfalia, ale nadrabia luksusem i funkcjonalnością. Ma za to ducha wakacji. Wsiadając do niego, może nie usłyszysz w głowie „Surfing USA”, ale na sto procent zaczniesz myśleć o wypadzie. Warto? Tak, jeśli masz gdzie ją parkować, za co ją tankować i z kim ją dzielić. Bo w pojedynkę nawet najpiękniejszy zachód słońca w Kalifornii (tej naszej, nad Bałtykiem) smakuje mniej.
Jeśli kochasz niezależność, chcesz budzić się codziennie w innym miejscu (ale z tą samą kawą i pościelą), nie chcesz mieć i kampera, i auta na co dzień jednocześnie – California T7 może być twoim mobilnym rajem.






