
Dlaczego został pan sportowcem?
Paweł Fajdek: Sport towarzyszył mi na każdym kroku, więc nie wydaje mi się, żebym mógł pójść inną drogą, ale do rzucania młotem zostałem trochę zmuszony.
Jak to zmuszony?
Moja pierwsza trenerka, Jola Kumor, uczyła mnie wychowania fizycznego w czwartej klasie szkoły podstawowej. Ona mniej więcej wtedy zaczynała, a Szymon Ziółkowski razem ze śp. Kamilą Skolimowską odwiedzili naszą miejscowość po sukcesach na igrzyskach olimpijskich i po mistrzostwach świata w Edmonton, by spotkać się z młodzieżą. Tak zaczął się rzut młotem w Żarowie. Gdy przeszedłem do piątej klasy, Jola zaczęła uczyć w gimnazjum, ale kontakt mieliśmy, bo jej mąż i mój tato razem pracowali, a Jola mieszkała przez ulicę z moją babcią. Kiedy zacząłem naukę w gimnazjum, znów trafiłem na Jolantę i po dwóch latach uciekania już dla świętego spokoju poszedłem na ten trening. Bardzo mi się spodobało i – na szczęście – zostałem. Potem żałowałem, że tak późno, bo miałem straszne braki i musiałem bardzo szybko gonić chłopaków.
Trudno jest być zawodowym sportowcem? Kibice widzą momenty, kiedy pan wygrywa, ale to są tylko te najprzyjemniejsze chwile w sezonie.
Najprzyjemniejsze, to prawda, ale trudno już było. Teraz w treningu i życiu sportowca najważniejsza jest mądrość, bo wiele ciężkiej pracy już zostało wykonane. Wiem, że nie stać mnie na taki ciężki fizyczny trening jak 8-10 lat temu, co nie znaczy, że robię to gorzej. Robię o wiele lepiej, bo potrzebuję mniej jednostek treningowych, żeby osiągnąć podobne rezultaty. Jeśli trenujesz 20 lat, tak jak ja, to z roku na rok jest ci coraz łatwiej osiągać te same rezultaty. 80 metrów, które dla bardzo wielu młociarzy na świecie jest magiczną granicą, dla mnie nie jest w ogóle wyzwaniem. Do tego nie muszę się jakoś specjalnie przygotowywać. Dla mnie schody zaczynają się później: 81-83 metry to bardzo wyraźne granice i trzeba się naprawdę skupić, żeby trening nie zrobił nam krzywdy.
To sfera sportowa, jest jeszcze finansowa. Nie wybrał pan dyscypliny, w której są lukratywne kontrakty i gigantyczne pieniądze.
Da się zarobić w lekkoatletyce naprawdę fajne pieniądze, ale… nie rzucając młotem. Jestem czterokrotnym mistrzem świata, od lat na topie, więc pojawiły się nagrody i wsparcie sponsorów – po pierwszym medalu od razu kontrakt z PKN Orlen, później zjawiła się Nike. Tego typu współpraca zawsze idzie za medalami i trzeba pamiętać, że najpierw trzeba coś zrobić, żeby zacząć zarabiać. Młodzież obecnie nie rozumie, jak można za darmo trenować. My tak mieliśmy, a wcześniej trenowało się za jedzenie. Rzut młotem akurat u nas jest lubiany, mamy znakomite memoriały i jesteśmy traktowani na równi z innymi lekkoatletami, ale na świecie jest spychany. Pamiętam czasy, kiedy Usain Bolt, rekordzista świata, najszybszy człowiek na świecie, za przebiegniecie 300 metrów dostawał 300 tysięcy dolarów. Ja musiałbym chyba do końca życia wygrywać zawody, żeby takie startowe dostać. To pokazuje, że można być najlepszym, ale niekoniecznie przekłada się to na finanse.
Dla sportowca obowiązki względem sponsora: sesje, spoty, spotkania, są bardzo obciążające?
Jeżeli chodzi o tego typu aktywności, żadnych problemów nie ma. Sesja zdjęciowa czy udział w reklamie to 1-2 dni pracy i temat zamknięty. Dla mnie problemem jest robienie czegoś wbrew sobie, kiedy ktoś stara mi się narzucić styl, w jakim powinienem konkretne produkty promować. To mi się nie podoba. Nie jestem człowiekiem, który będzie robił z siebie pajaca, żeby pasować do jakiejś marki. Nie będę podawał nazw firm, bo nie o to chodzi, ale mnie interesują poważne rzeczy, a nie uśmiechanie się, czy napinanie na basenach tylko po to, żeby zdjęcia ładne wyszły i żeby trzynastolatki dawały lajki. Nie na tym polega marketing, w każdym razie nie z moim udziałem. Czy na tym tracę? Pewnie dużo, ale jestem fair wobec siebie i wobec swojej rodziny, nigdy nie powiedzieli mi złego słowa za to, że odmówiłem tej czy inne współpracy. Skupiam się na tym, żeby robić swoje, jak najdłużej być w formie, bo to liczba medali będzie zapisana w historii, a nie liczba postów na Instagramie czy Facebooku.
Z jakimi nadziejami leci pan do Tokio?
Do trzech razy sztuka, mam trzecią szansę na zdobycie medalu olimpijskiego i to cel numer jeden. Przed sezonem powiedziałem, że nie muszę wygrywać każdych zawodów, mogę przegrać naprawdę wszystko poza finałem olimpijskim. Sezon mam naprawdę niezły, jadę z super nastawieniem. Lubię Azję, w Japonii bywałem. Klimat mi sprzyja. Nawet jeżeli będzie padał deszcz, będzie duszno, to już startowałem w takich warunkach – chociażby w Tajlandii. Wszystko jest jakby pode mnie. W latach nieparzystych idzie mi zdecydowanie lepiej, złote medale mistrzostw świata zdobywałem w 2013, 2015, 2017, 2019 r. Teraz mamy 2021, wierzę, że Tokio będzie odczarowane. Pandemia również pomogła mi odpocząć, zregenerować się po kontuzjach, nabrać spokoju.
Pandemia mocno zmieniła sport?
Dla mnie czas pandemii był przyjemny w tym sensie, że mogłem odpocząć, zregenerować się, spędzić czas z rodziną. Ale był bardzo trudny dla sportowców, zwłaszcza tych, którzy chcieli kończyć kariery albo mieli kontrakty do końca 2020 r. Wielu musiało zrezygnować z przygotowań albo nawet pozaciągać kredyty. To nie jest wesoła sytuacja, ale miejmy nadzieję, że wszystkim wrócą uśmiechy na twarze, bo sport powrócił. Wsparcie sponsorów było bardzo ważne, pokazali, że w trudnych sytuacjach są ze sportowcami i wielu z nas przedłużyli kontrakty. Każdemu jednak powtarzam, że pieniądze nie są najważniejsze – najważniejsze są przygody, które przeżywamy, uprawiając sport. Lekcje, które daje, przydają się później w życiu, w biznesie również. Wielu ludzi, którzy trenowali, to później fantastyczni szefowie w wielkich firmach. Dlatego sport powinien być w szkołach przynajmniej tyle razy, ile język polski razem z matematyką.