Wynik starcia nowego prezydenta z rządzącym tzw. konsorcjum 15 października brzmi 31:7 na korzyść ustaw podpisanych. Ta sucha statystyka przeczy tezie, że Karol Nawrocki wetuje z automatu wszystko jak leci, żeby całkowicie sparaliżować rząd Donalda Tuska i doprowadzić do przedterminowych wyborów, bez czekania aż do jesieni 2027 r. Swojego nadrzędnego celu - wspierania PiS na ścieżce szybkiego powrotu do władzy - prezydent zgłoszony przez tę partie absolutnie nie ukrywa. Na razie nastąpi dość długa przerwa w podpisowych starciach, ponieważ następne ustawy parlament ukończy za kilka tygodni. Swoją drogą, ciekawe jak siedem wet wpłynie na prace legislacyjne, w szczególności na uwzględnianie przez większość rządową poprawek PiS. Karol Nawrocki pozycjonuje się na szczególarza, niektóre weta postawił z powodu jednego przepisu uznanego za błędny, nawet deklarując, że całość ustawy mu odpowiada. Reguły gry są twarde, wykluczone jest podpisanie i opublikowanie ustawy bez wyjętego z niej artykułu.
Odmowa podpisania przez prezydenta to nie ostateczny wyrok na ustawę. Jest ona zwracana do Sejmu w celu ponownego uchwalenia, ale większością trzech piątych głosów. Wszyscy prezydenci w III RP niezwykle rzadko robili wetowe kawały swoim pobratymcom partyjnym, natomiast z lubością punktowali rządy w okresach tzw. kohabitacji, czy raczej konfrontacji. Umieli liczyć i wiedzieli, że sejmowa arytmetyka często wykluczała odrzucenie weta. Notabene obecnie marszałek Szymon Hołownia po otrzymaniu prezydenckich uzasadnień całą zawetowaną siódemkę powinien skierować do komisji, a potem przeprowadzić głosowania Sejmu nad ponownym uchwaleniem ustaw. Takie byłoby prawidłowe zakończenie ścieżki legislacyjnej. Nieudane odbicie wszystkich wet stałoby się jednak wizerunkowym triumfem spółki Nawrocki/PiS, zatem do głosowań nigdy nie dojdzie, zwrócone ustawy przeleżą w zamrażarce do końca kadencji.
Karol Nawrocki nie jest pierwszym prezydentem, który z wetowania uczynił instrument walki o zmianę ustroju. Prekursorem silnej jednoosobowej władzy ponad parlamentem był Lech Wałęsa, który przez pięć lat kadencji 1990-95 sprzeciwił się ustawom 27 razy. Co ciekawe, aż połowa jego wet została jednak skutecznie przez Sejm odrzucona, chociaż według tymczasowej ustawy konstytucyjnej z lat 1992-97 potrzebne było do tego aż… dwie trzecie głosów! Sama rządowa koalicja SLD-PSL nie miała tylu mandatów, ale Lech Wałęsa tak się skłócił ze wszystkimi, że za odrzuceniem niektórych wet głosowała również ówczesna opozycja. Właśnie obawa przed autorytaryzmem Wałęsy stała się głównym powodem obniżenia w pracach nad obecną Konstytucją RP wymaganego progu antywetowego do trzech piątych. Drugą bardzo ważną zmianą było pozbawienie prezydenta możliwości zawetowania budżetu. Tę szczególną ustawę na 2026 r. Karol Nawrocki będzie musiał podpisać nawet w wersji mu obrzydliwej, gdy parlament przytnie wydatki rozpasanych tzw. świętych krów budżetowych, na czele z prezydencką kancelarią. Jedyne co będzie mógł zrobić to opublikowany już w Dzienniku Ustaw budżet posłać do Trybunału Konstytucyjnego, ale to całkowita fikcja. Andrzej Duda postąpił tak jako petent wobec obecnego TK z dwoma budżetami na lata 2024 i 2025 – i co z tego?
Rządzące konsorcjum 15 października oczywiście jest oburzone sypaniem piasku w jego tryby. Podkreśla ideologiczność decyzji prezydenta o niepodpisywaniu części ustaw. Generalnie to prawda, chociaż nie stuprocentowa. Powodem siódmego weta stało się zastąpienie zaświadczeń o niekaralności osób opiekujących się dziećmi jedynie ich oświadczeniami, co wypaczyłoby sens ustawy. Zakwestionowana zmiana należała do pakietu… deregulacyjnego, chyba nie o takie uproszczenia w tej idei chodzi.