Werdykt suwerena jest nieodwracalny

Jacek ZalewskiJacek Zalewski
opublikowano: 2023-11-13 20:00

Długo oczekiwane inauguracyjne posiedzenia Sejmu i Senatu odbyły się w poniedziałek, 13 listopada, niemal w ostatnim konstytucyjnym terminie, teoretycznie były możliwe jeszcze we wtorek.

Posłuchaj
Speaker icon
Zostań subskrybentem
i słuchaj tego oraz wielu innych artykułów w pb.pl
Subskrypcja

Andrzej Duda oczywiście mógł zwołać obie izby znacznie wcześniej, już na początku listopada, wszak Konstytucję RP w artykułach 98 i 109 trzeba koniecznie czytać łącznie – kadencja parlamentu nominalnie trwa cztery lata, ale długość dokładną ustala prezydent, który może kilka dni urwać lub dodać. Drużynowi triumfatorzy wyborów z 15 października wreszcie się jednak doczekali, zaś przodujące indywidualnie PiS musiało pogodzić się z arytmetyczno-polityczną klęską. Marszałkami Sejmu i Senatu zostali, odpowiednio, Szymon Hołownia i Małgorzata Kidawa-Błońska. Uchwały obu izb zostały podjęte oczywiście normalnie, ale z politycznej umowy zwycięzców wynika, że w połowie kadencji nastąpi personalna zmiana i fotele marszałków przejmą inni liderzy. Taka zasada od kilkudziesięciu lat idealnie funkcjonuje w Parlamencie Europejskim, u nas będzie wielkim eksperymentem, na razie trudno powiedzieć, jak się sprawdzi. Warunkiem koniecznym aksamitnej zmiany będzie oczywiście honorowe złożenie przez oboje marszałków rezygnacji w listopadzie 2025 r.

Mimo arytmetycznego potwierdzenia klęski PiS nadal nie przyjmuje jej do wiadomości. Andrzej Duda w inauguracyjnych przemówieniach do obu izb wytyczył im zadania na ostatnie dwa lata… własnej kadencji, grożąc konsekwencjami za ewentualne ograniczanie uprawnień prezydenta. Ma w ręku rzeczywiście bardzo silną broń, czyli wetowanie ustaw – wobec czego Sejm będzie bezsilny – lub odsyłanie ich do Trybunału Konstytucyjnego, który w ważnych sprawach, wymagających udziału tzw. pełnego składu sędziów, pozostaje sparaliżowany.

Zdecydowanie bardziej kuriozalny był występ odchodzącego premiera Mateusza Morawieckiego. Po ślubowaniu posłów jego jedynym zadaniem było złożenie wobec Sejmu konstytucyjnej dymisji Rady Ministrów. Niestety, złamał reguły i wygłosił bardzo długą absurdalną mowę, będącą czymś na kształt preexposé. Aż strach się bać, co usłyszymy w podobnie abstrakcyjnym exposé formalnym, które Mateusz Morawiecki ma nadzieję wygłosić w związku z otrzymaniem od Andrzeja Dudy aktu desygnowania na nowego premiera. Wynik przyszłego głosowania nad wotum zaufania dla Rady Ministrów jest taką samą oczywistością jak poniedziałkowych wyborów prezydiów obu izb. W Sejmie wszystkie kluby otrzymały stanowiska wicemarszałków (ich liczbę jednomyślnie ustalono na aż sześciu), ale forsowanie przez PiS kandydatury Elżbiety Witek – skompromitowanej niszczeniem demokracji parlamentarnej w zakończonej kadencji – było posunięciem bezmyślnym, z definicji nie miała żadnych szans na wybór.

Mateusz Morawiecki trochę zmienił akcenty i już przestał opowiadać bajki o zebraniu przez PiS sejmowej większości. Zaapelował o stworzenie jakiegoś wyimaginowanego rządu jedności narodowej, oczywiście z udziałem PiS i pod jego przewodem. Tym samym potwierdził, że nie przyjmuje do wiadomości nieodwracalnego werdyktu wydanego 15 października przez suwerena. Trudno powiedzieć, jak długo będzie trwał ten chocholi taniec i zabawa państwem. Po wręczeniu przez Andrzeja Dudę od razu 13 listopada wieczorem aktu desygnowania Mateuszowi Morawieckiemu następnym krokiem będzie… zaprzysiężenie jego nowego gabinetu! To wcale nie żart, zgodnie z rozkazem Jarosława Kaczyńskiego dotychczasowi władcy mają prowadzić grę pozorów do końca, tzn. do kiedy pozwolą im terminy konstytucyjne. Osobiście podczas bytności w poniedziałek na galerii sali plenarnej Sejmu nabrałem ostatecznej już pewności, że premierem Rzeczypospolitej naprawdę nie może dłużej być człowiek, który mimo wielokrotnie zwracanych mu uwag wciąż kaleczy polski język mówieniem „za półtorej roku”.