Wizja skalkulowana

Jacek Konikowski
opublikowano: 2009-10-30 00:00

Mówią o nim, że wizjoner, że potrafi antycypować przyszłość. Fakt, był czas, że to, za co wziął się Jan Wejchert, okazywało się strzałem w dziesiątkę.

Lista rzeczy, które zrobił w Polsce jako pierwszy, jest długa i zaskakująca. — Młody wilk, jeden z najbardziej inteligentnych i nietuzinkowych ludzi, jakich poznałem. Czasami, gdy opowiadał mi o swoich pomysłach, wydawało mi się, że buja w obłokach. A po jakimś czasie okazywało się, że to, co mówi, to nie bajki. Jest takie powiedzenie: jeżeli chcesz dosięgnąć gwiazdy, sięgnij ręką ponad nią. I Janek sięgał ponad gwiazdy — opowiada Andrzej Czernecki, właściciel HTL-Strefa.

Ale los nieraz chichotał z Wejcherta i płatał mu figle. Choćby początki — wcale nie były wizjonerskie.

Orłem nie byłem

— Chciałem być fizykiem jądrowym. Przez dwa lata studiowałem fizykę na Uniwersytecie Warszawskim. Pociągała mnie matematyka, postrzeganie świata w wielu, a nie tylko w trzech wymiarach. Do czasu. Na drugim roku przeniosłem się na ekonometrię. Z ekonomii, wtedy socjalizmu, orłem nie byłem — wspomina Jan Wejchert.

Po latach powie, że jednak fizyka i matematyka na wysokim poziomie, z którymi wtedy wziął rozwód, z czasem się przydały.

— Zacząłem rozumieć, że świat jest wielowymiarowy. Miałem się przekonać, że biznes przez duże B też jest bardzo wielowymiarowy. A wizjonerstwo polega na umiejętności myślenia w przestrzeniach wielowymiarowych. Choćby biznes telewizyjny. Mnóstwo wymiarów: od technologii, widza, klienta, który ma nam sprzedać reklamę, przez sytuację polityczną i ekonomiczną, a na pogodzie kończąc. Do tego mnóstwo mniejszych, ale nie mniej ważnych spraw. Trzeba wziąć pod uwagę te wszystkie elementy i umieścić na osi czasu. Już dzisiaj musimy się zastanawiać, co i jak robić, żeby znaleźć się w odpowiednim miejscu za kilka lat. Mając wizję i chęć jej realizacji, trzeba zdać sobie sprawę z tej złożoności i systemu powiązań. Bo wystarczy pominąć lub nie docenić choćby jednego elementu i cała wizja się sypie — tłumaczy Wejchert.

Na początku lat 70. ani nie wiedział, na czym biznes polega (któż to wtedy wiedział), ani go ten biznes zbytnio nie pociągał. Nie wiadomo, kim byłby dzisiaj, gdyby nie przypadek.

— Z biznesem zetknąłem się w trakcie studiów. Lothar Grabowski, mój wuj z Niemiec, który próbował rozkręcić interes z Polską, potrzebował tłumacza i przewodnika. Dobrze płacił. Zaraził mnie pasją do biznesu do tego stopnia, że z czasem nie myślałem już o niczym innym, a zwłaszcza o ekonomii socjalizmu — mówi Wejchert.

Nic dziwnego, że z czasem na zajęciach zaczął bywać gościnnie. Bo biznes wciąga. Zwłaszcza gdy jest się najmłodszym dyrektorem firmy polonijnej w Polsce i pierwszym takim w Warszawie (to przez biznes magisterkę obronił dopiero kilka lat temu; pisał o funduszu gwarancyjnym wspomagającym małe i średnie przedsiębiorstwa).

— Z czasem wuj w miejsce przedstawicielstwa otworzył firmę polonijną Konsuprod. Pierwszą w Warszawie — wspomina biznesmen.

Pierwszy, prawie samodzielny, choć jeszcze pod okiem wuja, biznes.

— To była pierwsza w Polsce automatyczna myjnia samochodowa. Przy Dworcu Gdańskim w Warszawie, dokładnie tam, gdzie stoi obecna. Myła 50 aut na godzinę i dla kierowców była tym, czym dla ich żon pierwszy wtedy w mieście butik Ewa Zbigniewa Jakubasa — opowiada Wejchert.

Spotkanie na korcie

Nie wiedział, co to biznesplan, bo wystarczał mu spryt i nos. Jak wszystkim. Ale nie wszyscy grywali wtedy w tenisa. A wiadomo — na korcie urodziła się niejedna fortuna. Była wiosna, 1976 r. Korty Mery na Ochocie. Wejchert był partnerem wymarzonym. Przedstawiciel Dunlopa na Polskę (wuj był operatywny), a przede wszystkim posiadacz niezliczonej liczby piłeczek tenisowych.

— Z Mariuszem Walterem poznał mnie szef kortów. Mariusz był szefem "Studia 2", a ja importerem sprzętu tenisowego Dunlopa. Do dzisiaj pamiętam jego potężny backhand — wspomina Wejchert.

To na korcie Walter rzucił pomysł programu w "Studiu 2" (było u szczytu popularności), w którym Wojciech Fibak (też u szczytu sławy) zagra pokazowe mecze z Björnem Borgiem czy Guillermo Vilasem. Za pieniądze Wejcherta, w zamian za reklamę Konsuprodu i Dunlopa. Strzał w dziesiątkę.

— Wokół kortu dość szczelnie ustawiłem tablice reklamowe. Oprócz Wojtka Fibaka i śmigających piłeczek było widać tylko te tablice. Mariusz nawet zrobił mi awanturę, że w każdym kadrze widzi Konsuprod lub Dunlopa — uśmiecha się Wejchert.

Drogi Waltera i Wejcherta złączyły się na początku lat 80. Nie, nie od razu był to strzał w dziesiątkę.

— Kilka miesięcy po stanie wojennym, wtedy jeszcze "pan" Walter, przyszedł do mnie do biura na Saskiej Kępie. Powiedział, że ma dosyć tych weryfikacji i bałaganu w telewizji i chciałby założyć własny interes. Po czym pokazał coś w rodzaju biznesplanu — wspomina Wejchert.

Nie był to pomysł na nową telewizję.

— Zaproponował, byśmy założyli coś w rodzaju agencji turystycznej, ale takiej, która jak ktoś wyjeżdża na urlop, opiekowałaby się dziećmi, teściową lub psem. Zapytałem, czy nie lepiej, żeby zajął się czymś, na czym się lepiej zna — relacjonuje Wejchert.

Czyli telewizją? Blisko. Konsuprod zaczął sprowadzać do Polski telewizory i magnetowidy Grundiga. Na których przecież coś trzeba oglądać. Najpierw jednak Walter podjął pracę w firmie Wejchertowego wuja. Po pewnym czasie uznali z Wejchertem, że więcej już pod jego skrzydłami nie zdziałają. Wuj, choć człek majętny, nie mógł finansowo nadążyć za ich pomysłami. W marcu 1983 r. opuścili Konsuprod.

— Założyliśmy ITI praktycznie bez pieniędzy. Ja miałem parę tysięcy dolarów, Mariusz niemal nic. Prawie jak w "Ziemi obiecanej". To było dość odważne posunięcie, wynikające chyba z braku wyobraźni. Bo jakbyśmy zrobili biznesplan… — mówi Wejchert.

A nie zrobili?

— Może właśnie dlatego, że nie wiedzieliśmy, jak go zrobić, założyliśmy ITI. Inaczej wyszłoby nam, że nie mamy szans. Tymczasem łudziliśmy się, że mamy. W kwietniu 1984 r. dostaliśmy licencję na firmę zagraniczną, którą firmował mój stryj z Irlandii, architekt. Zaczęliśmy od handlowania sprzętem Hitachi, który dał nam wyłączność na Polskę. Baltona i Pewex musiały kupować od nas. Rok później, jako pierwsi w Polsce, zaczęliśmy też produkcję chipsów ziemniaczanych — opowiada Wejchert.

Tak, początki ITI to chipsy "Lilly". Skąd pomysł?

— Mieliśmy sporo dewiz z handlu sprzętem Hitachi. Postanowiliśmy robić coś, co nie opiera się na dewizach. Wtedy jedynym niereglamentowanym towarem były ziemniaki. Nikt o chipsach w Polsce nie słyszał, więc ludzie pukali się w czoło, jak można jeść suszone ziemniaki. Ale jak się nauczyli, towar szedł jak woda — twierdzi biznesmen.

A gdzie początki telewizji? Próbowali wszystkiego, łącznie z filmowaniem wesel i chrzcin, produkcją kaset wideo. Dla monopolisty na rynku reklamy, firmy Agpol, robili krótkie filmy. Aż przyszedł rok 1989. ITI, które dobrze sobie radziło w gospodarce socjalistycznej, okazało się… nieprzygotowane do kapitalizmu. Wielka wyprzedaż. Chipsy kupili Niemcy (50 proc. udziałów). I pytanie: w co zainwestować wcale niemałe pieniądze? Może w to, co kiedyś było fantasmagorią, a w kapitalizmie, choć raczkującym, stało się realne? Czyli w marzenie Waltera.

Parcie na szkło

W 1991 r. dołączył do nich Bruno Valsangiacomo, wnosząc doświadczenie i zachodnią wiedzę o finansach, analizach, biznesplanach. A przede wszystkim okazał się artystą w domykaniu umów. W 1992 r. ITI wystąpiło do KRRiT o koncesję na pierwszą prywatną telewizję w Polsce. Dostał ją… Polsat. Po raz pierwszy Wejchert nie był pierwszy. Kac moralny?

— Raczej złość, bo my o telewizji wiedzieliśmy wtedy wszystko, a konkurent nie miał o niej pojęcia. Był Mariusz Walter, były profesjonalne finanse w postaci udziałowców: RTL i Reutersa, którzy mieli 33 proc. udziałów w ITI, oraz polscy udziałowcy, w tym banki — mówi Jan Wejchert.

Porażka, ale też jasna wizja przyszłości. Koniec z ziemniaczaną drobnicą. ITI zaczyna się specjalizować w produkcji spotów reklamowych. Popyt? Olbrzymi. Podaż: ITI. Jednak pierwsi?

— Fakt, ITI miało pierwszą prywatną agencję reklamową. Po kilku latach prowadziliśmy ją wspólnie z McCann Ericsson, stając się z czasem największą agencją w Polsce — zauważa biznesmen.

Był w tym czasie pierwszy także w kategorii: kino. Od początku lat 90. ITI reprezentowało w Polsce prawa większości amerykańskich wytwórni filmowych.

— Tyle że piractwo wideo było tak powszechne, że gdy wyprodukowaliśmy jednego dnia 30 kaset, następnego było już 3000 kopii we wszystkich wypożyczalniach. Kina też niekiedy oszukiwały, zwłaszcza mniejsze. No, ale ktoś musiał przecierać szlak, paradoksalnie, dla wytwórni, które reprezentowaliśmy, bo gdy rynek się unormował, już nas nie potrzebowały i same otworzyły biura w Polsce. Ale i z tego wybrnęliśmy z gracją. W 1998 r., jako pierwsi w Polsce, otworzyliśmy kino wielkoekranowe, multipleks w Poznaniu — chwali się Wejchert.

Rok 1996 i kolejne podejście do telewizji. W marcu 1997 r. jest wreszcie koncesja dla ITI — na telewizję regionalną. Innej już nie było.

— Choć byliśmy z Warszawy, dostaliśmy koncesję północną — Gdańsk, choć w puli była też centralna, z Warszawą. Tę dostała Nasza Telewizja, wspierana mocno przez Pałac Namiestnikowski (obecnie TV4, kontrolowana przez Polsat) — twierdzi Wejchert.

Zaczęło się klejenie. Kilka miesięcy później TVN, czyli TV Nowa, dzięki połączeniu z nadającą ponadregionalny program na południu Telewizją Wisła, nadawał już na większości powierzchni kraju, w tym w niemal wszystkich większych miastach.

TV Nowa

Przegrana z Polsatem o koncesję paradoksalnie pomogła TVN-owi.

— Podstawowa decyzja dotyczyła tego, kto ma być naszym widzem. Popularnego, mało wymagającego przejął Polsat. Nam został trudniejszy, bardziej wymagający, oczekujący programów na wyższym poziomie, ale też dysponujący większą siłą nabywczą i tym samym ciekawszy z reklamowego punktu widzenia — zauważa Jan Wejchert.

Rzeczywiście, w tym biznesie liczą się pieniądze. A te Wejchert potrafi liczyć. Dlatego wkrótce znowu mógł powiedzieć wraz z Mariuszem Walterem, że jest pierwszy. Tym razem szokowali. 16 września 1999 r. w specjalnie wybudowanej willi w Sękocinie Martyna Wojciechowska i Grzegorz Miecugow poprowadzili pierwszy w polskiej telewizji reality show — "Big Brother". Jedni bili brawo, inni słali protesty do KRRiT. W tygodniu oglądało go do 5 mln widzów, a finał pierwszej edycji aż 10 milionów. Szok!

— Ryzyko było ogromne. Mariusz nie miał łatwego życia z Endemolem (spółka, która wymyśliła format), bo gdyby pokazał wszystko, co Holendrzy zaproponowali, to rzeczywiście byłby skandal. A proponowali pójście na totalny żywioł. Mariusz wygładzał polską edycję. Pamiętam jego boje o Janusza Dzięcioła. Dla Holendrów był najgorszym z możliwych kandydatów, ale Mariusz uparł się, że facet przyciągnie widzów w średnim wieku. I miał rację. Dzięcioł został pierwszym finalistą "BB" — mówi Wejchert.

Dwa lata później kolejny pomysł: pierwszy polski kanał informacyjny, wzorowany na CNN.

— Pomysł na TVN24 wydawał mi się czystym szaleństwem, bo któżby chciał na okrągło oglądać wiadomości? — przyznaje Wejchert.

To samo mówili doradcy Teda Turnera, kiedy zakładał CNN. Gdy 11 września 2001 r. TVN24 jako pierwsza polska stacja podała informację o zamachach w Nowym Jorku i Waszyngtonie i relacjonowała na żywo wydarzenia w USA, TVN na kilka godzin zawiesił emisję swojego programu i oddał antenę dziennikarzom TVN24.

Pasmo sukcesów? Była też wpadka. Dla Wejcherta druga w życiu. Debiut giełdowy w 2001 r., w najgorszym z możliwych momencie: Enron, Vivendi, pęka internetowa bańka, minister finansów Jarosław Bauc ogłasza gigantyczną dziurę budżetową, indeksy giełdowe lecą na łeb. A na giełdę wchodzi firma, która zarabia na "wirtualnym" biznesie. W tym na internecie!

Dream team

O Wejchercie i Walterze mówią, że to jedyny taki dream team w polskim biznesie.

— To idealna, niemal obłędna synergia. Janek bez Waltera nigdy nie zrobiłby telewizji, bo nie miał o tym zielonego pojęcia. Walter bez Janka nic by nie osiągnął, bo choć szalenie inteligentny i zęby zjadł na telewizji, to nie miał biznesowego przełożenia. Obaj mogli zrobić wszystko. I zrobili: Janek organizował pieniądze, tworzył struktury, Walter zapełniał je treścią — ocenia Andrzej Czernecki.

Wejchert o sobie? Tak szczerze?

— Wszystko, co pachnie księgowością, mnie odstrasza. Nigdy nie czytam kontraktów, nie wgłębiam się w ich sens. Owszem, potrafię godzinami rozmawiać o pieniądzach, ale gdy trzeba zamknąć transakcję, mam problem. I zazwyczaj dzwonię po naszego trzeciego wspólnika Bruno Valsangiacomo, który jedyny z nas nie ma z tym problemu i z całą inżynierią finansową. Po prostu, każdy z nas robi to, co umie najlepiej — przyznaje Wejchert.

Dream team. Brzmi nieco jak odgłos lizania lizaka. Zawsze było słodko?

— Mocno się spieraliśmy z Mariuszem o sens kupna Onetu. On nie czuł tego biznesu, tym bardziej że wtedy Onet tracił miesięcznie 3 mln złotych. Rzeczywiście, na wiele jego argumentów nie potrafiłem odpowiedzieć, kierując się głównie intuicją — zdradza biznesmen.

Nie zawiodła go. Dwa lata później Onet zaczął zarabiać. Za to gdy Wejchert chciał stworzyć ITI Fitness Club, Walter pękał ze śmiechu, że będzie to najbardziej kameralny klub fitness w Polsce, bo nikt do niego nie przyjdzie.

— Postawiłem na swoim. Fitness Club istnieje. Tuż przy moim gabinecie — śmieje się Wejchert, zagorzały jogin.

— Z perspektywy prawie 30 lat uważam jednak, że najważniejsza jest nasza przyjaźń, zaufanie i osiąganie wspólnych sukcesów — dodaje.

Po godzinach

Twierdzi, że joga to nie ćwiczenia. Jej kwintesencją jest co innego.

— Z boku wygląda może jak sport dla emerytów, ale to przede wszystkim oddychanie, dieta, medytacja i ćwiczenia. Mnie bardzo pomaga w kontrolowaniu stresu, w sprawności fizycznej, umiejętności zasypiania i odpoczywania. Joga to świadomość funkcjonowania człowieka i zdawanie sobie sprawy z tego, że trzeba mieć dystans do siebie i życia, nie robić z siebie zalatanego faceta z obłędem w oczach, który goni ze spotkania na spotkanie, przegryzając w biegu hamburgerem i popijając colą — tłumaczy z pasją.

Ale zapytajcie go o kuchnię i gotowanie!

— Dzisiaj mam kolację na 14 osób, którą sam ugotuję. Będzie lekka zupa minestrone, pasta, a na deser lekki mus czekoladowy, bez cukru. Generalnie, najprostsze potrawy bywają najbardziej skomplikowane. Taką pastę trzeba dobrze ugotować, aby była aldente. Lubię gotować i wcale się tego nie wstydzę — mówi Wejchert.

Sam robi zakupy do kuchni, kroi warzywa, bo twierdzi, że już sposób krojenia wpływa na smak potrawy. Ma wszystkie książki Jamiego Oliviera, swego kulinarnego guru.

— Jest świetny, bo preferuje prostą kuchnię, wydobywa maksimum smaku i aromatu z produktów. Jego przepisy nie są przekombinowane, nie robi wynalazków w stylu golonki z krewetkami, którą niedawno widziałem w menu jednej ze znanych warszawskich restauracji — dodaje Wejchert.

Od niedawna sam jest restauratorem. Jego Amber Room, któremu szefuje Wojciech Modest Amaro, mieści się na parterze Pałacu Sobańskich, siedzibie Klubu Polskiej Rady Biznesu. Menu jest krótkie.

— Bo po nim można poznać dobrą restaurację. Jeżeli jest grube jak książka kucharska, to restauracja jest podejrzana. Nie da się zrobić wszystkiego dobrze, któraś potrawa musi być kiepska. To jak z umowami handlowymi, im grubsza, tym więcej kruczków — porównuje Wejchert.

Po czym jeszcze poznać talent kucharza?

— Jeżeli na talerzu dominuje ilość, znaczy że restauracja nie kupuje klienta smakiem i wyrafinowaną formą, lecz właśnie ilością. Czyli to jadłodajnia. Restauracja nie powinna też onieśmielać wyglądem, milionami wydanymi na draperie i wodotryski, bo nie po to siada się przy stoliku, żeby podziwiać wystrój, lecz dzieło kucharza — zauważa biznesmen.

Wkrótce otworzy drugą restaurację dla gości swojego 18-dołkowego pola golfowego w połowie drogi między Konstancinem a Górą Kalwarią, w miejscowości Brześce. Wejchert Golf Club ma mieć najnowocześniejsze pole w naszej części Europy. Za projektem stoi Robert Trent Jones II, jeden z najlepszych światowych architektów pól golfowych. Pasja? Hobby. Regularnego handicapu nie ma, bo grywa rzadko.

— W tym roku najlepszy wynik — 27 — osiągnąłem na dość trudnym polu, w Evian we Francji. W polskiej lidze jestem chyba gdzieś na szarym końcu — wyznaje, chyba szczerze, Jan Wejchert.

I znowu — o golfie mówi z pasją, jak wcześniej o kuchni, jodze, początkach ITI, pierwszej przygodzie z biznesem i swoim wizjonerstwie. Które się sprawdza.

Jacek Konikowski

Foto: Forum, MW