Według Aleksandra Kwaśniewskiego, właśnie „efektywny multilateralizm” powinien stanowić — oczywiście razem z tzw. wartościami fundamentalnymi — wiodącą zasadę działań Narodów Zjednoczonych. Swoją odkrywczą tezę prezydent postawił na zakończonym w piątek szczycie ONZ w Nowym Jorku. Jak wiadomo, 23 grudnia w południe przechodzi w wieku 51 lat na emeryturę. To stresujące go wydarzenie zbliża się wielkimi krokami, dlatego przez całe lato prezydent pracował na tzw. zapasowym stanowisku kierowania w Juracie nad własnym wizerunkiem i wraz z małżonką udał się do Ameryki na casting kandydatów na sekretarza generalnego ONZ.
Definicję multilateralizmu wypada przypomnieć — jest to system rozliczeń międzynarodowych, w którym wyrównywanie należności lub innych zobowiązań państw, a zatem i ich bilansów płatniczych, dokonuje się wielostronnie. Utopijność owej zasady porównywalna może być tylko z utopijnością szans Aleksandra Kwaśniewskiego na zostanie następcą Kofi’ego Annana. Są one równe szansom, powiedzmy, Janusza Korwin-Mikkego na prezydenta RP — i to nie tylko dlatego, że stanowiska sekretarza od roku 2006 żąda potężna, a solidarna Azja (jej reprezentant U Thant kierował ONZ dawno temu, w latach 1961-71). Przede wszystkim Kwaśniewski nigdy nie zostanie zaakceptowany przez dwóch stałych członków Rady Bezpieczeństwa, czyli Rosję i Francję. Notabene w Nowym Jorku prezydent usilnie starał się o widzenie z Władimirem Putinem, ale władca Kremla przed takim niewygodnym dla niego spotkaniem umykał.
Jak należało oczekiwać, dokument końcowy szczytu ONZ aż kapie humanistycznymi frazesami, ale jeśli chodzi o konkrety — jest zbiorem pustym. Całkowicie pomija nie tylko palące kwestie kontroli zbrojeń i nierozprzestrzeniania masowych broni. Przywódców świata kompromituje ich zbiorowa niechęć do zreformowania ONZ, a zwłaszcza stworzenia systemu kontroli wydatków z jej składkowego budżetu, przeciwdziałającego gigantycznemu marnotrawstwu oraz wszechogarniającej korupcji.
Klapa klapą, a jednak „dyskusje dostarczyły wielu istotnych myśli, pomysłów i bardzo użytecznych rekomendacji, które wymagają dalszej analizy” — to ocena naszego hipotetycznego kandydata. Takie cytaty potwierdzają, że jeśliby najważniejszym kryterium wyboru szefa administracji ONZ była umiejętność żeglowania po akwenach pustosłowia, to prezydent RP nadawałby się jak mało kto. Ma jednak również autentyczną, niezwykłą zdolność brylowania w towarzystwie. Kiedyś w Salzburgu z bliska obserwowałem scenkę na zlocie europejskich prezydentów — tu zażartował, tam poklepał i za chwilę stanowił jądro układu, a cała klasa sztywnych kolegów krążyła wokół niego niczym elektrony.
Castingiem na sekretarza generalnego ONZ rządzą jednak inne prawa, a zbiorowym werdyktem reżyserów obsadzany jest w tej roli aktor drugoplanowy, żeby nie rzec statysta z prowincji. Przypomina to dobór sędziów przysięgłych w USA — sprzeciw którejś ze stron procesu automatycznie kasuje kandydata.