Zmasowany atak neonów

Karolina Guzińska
opublikowano: 2003-07-11 00:00

Państwo w państwie kuszące nowoczesnością, a zarazem przywiązane do tradycji.

— Hałas, zapachy z ulicznych garkuchni, ciżba ludzi i pojazdów przekraczająca europejskie wyobrażenia o ulicznym zgiełku. Auta stoją w korkach. Człowiek idący ulicą obija się o drugiego. Nawet nocą. Bo Hongkong nigdy nie zasypia i nie zwalnia tempa... — twierdzi Paweł Tysa z biura podróży MK Tramping.

— Szum, klaustrofobia, dwupiętrowe autobusy i tramwaje, budynki wyrastające wprost ze skały, ludzie, którzy spieszą się i podbiegają — czego nie uświadczysz w Chinach... Z jednej strony dzień powszedni: Chińczycy, którzy uciekli do Hongkongu w poszukiwaniu pracy. Z drugiej — przepych domów mody, ekskluzywne wille i plaże wielkiej finansjery — opisuje Kinga Potasznik z biura podróży Opal Travel.

Nie widać slumsów, choć pewnie gdzieś są — ukryte przed wzrokiem turystów. Czasem tylko przemknie biedariksza. Obok najnowszego modelu limuzyny z — koniecznie! — firankami w oknach.

— Taka moda panuje wśród chińskich biznesmenów. Zazwyczaj otyłych... Chińczycy nigdy nie zmarnują okazji, by się pokazać. Bogacenie się w Hongkongu nikogo nie gorszy, lecz napawa szacunkiem — uważa Marek Śliwka, właściciel biura podróży Logos Travel.

Miasto wielkiego biznesu, międzynarodowych firm. I strzelających w niebo wieżowców.

— Hongkong to wyspa z przyległościami — obejmuje m.in. półwysep Kowloon i wyspę Lantau. Na skrawku górzystego lądu tłoczą się drapacze chmur. Las wieżowców. Bo nie ma już gdzie budować. Dlatego Hongkong jest pionowy — tłumaczy Paweł Tysa.

Żelaznym punktem programu jest wjazd na wzgórze Victoria Peak, skąd rozpościera się niezwykły widok na miasto. I zwiedzanie starego portu rybackiego Aberdeen. Wiele rodzin tu mieszka — na łodziach.

— Są otwarte, można podejrzeć mieszkańców. Ktoś siedzi na kanapie i ogląda telewizję, kobieta wiesza pranie, dziecko jeździ na rowerze... Nie wiadomo tylko, czy to prawdziwe życie, czy obraz podretuszowany dla uciechy turystów — zastanawia się Paweł Tysa.

Warto zajrzeć do Ocean Park — parku oceanicznego z fauną i florą morską całego świata. Zwiedzić Museum of Art, Museum of History... Obejrzeć wielki posąg siedzącego Buddy z kompleksem świątynnym Po Lin na wyspie Lantau. Zajrzeć do Tai O — rybackiej wioski z domami na palach. Zawitać do hotelu Peninsula na półwyspie Kowloon.

— Kręcono tam jedną z przygód agenta 007: „Człowiek ze złotym pistoletem”. Do dziś hotel używa zielonych rolls royców, które wystąpiły w filmie... Sam półwysep też ma swoją anegdotę. Kiedyś łączyły go z Hongkongiem tylko promy. Mężowie chcący się wieczorem zabawić, mówili żonom, że uciekł im ostatni. No więc gdy wybudowano tunel łączący Kowloon z wyspą, nazwano go „No excuse”: nie ma wymówki — opowiada Kinga Potasznik.

Poza kilkoma świątyniami — jedną z najstarszych jest świątynia Man Mo — zabytków Hongkongu byłoby „na tyle”.

— Konfucjańskie świątynie są wkomponowane w substancję miasta. Zwolnione ruchy, zapalone świece, zadumani mnisi, rozpylone kadzidło... Kolejne oblicze Hongkongu — miasto zastygłe w pozie religijnej ekstazy — mówi Marek Śliwka.

Żądni estetycznych wrażeń powinni pospacerować po mieście nocą. Neony atakują człowieka ze wszystkich stron.

— Światła osaczają, kolory się mielą — czerwień z zielenią, niebieski z amarantem... Powstają nowe barwy. Po zapaleniu świateł Hongkongu wyłania się nowa twarz miasta: uśmiechnięta, radosna. Może się tylko podobać — zapewnia Marek Śliwka.

Choć Hongkong jest mało przyjazny dla podróżnych z chudym portfelem, to jednak można tu znaleźć wyjątkowo tanie spanie.

— W hostelu dla backpakerów — turystów z plecakami — płaciliśmy 5,5 USD za dwuoosobowy pokój. To rekord świata! Ale nie było okna. Więc zamiast o 8 rano wstaliśmy o 14... A na dole czekała wściekła grupa. Byłem ich przewodnikiem... — wspomina Marek Śliwka.

Hongkong kusi tych, którzy lubią buszować po sklepach. W centrach handlowych całe ulice pokrywają dachy. Są też ruchome, zadaszone chodniki wwożące klientów 800 m w górę. Bo czasem w Hongkongu pada. Mocno, jak to w Azji. A wilgotność jest taka, że ma się wrażenie, że pada gęsta mżawka — tylko jej nie widać. Ale ludzie handlują niezależnie od pogody. Przez całą dobę — słynne są nocne rynki przy Temple Street czy Jordan Road. I świetnie znają socjotechnikę.

— Na wystawie leży kamera za jedną czwartą ceny. Podniecony klient wchodzi do środka i słyszy, że tego modelu nie ma akurat na składzie. Ale gnący się w ukłonach sprzedawca podsuwa mu pod nos inną: nie myśl już o tamtej, cóż z tego, że ta jest droższa, skoro dużo lepsza? Przeważnie ludzie ulegają pokusie. Dopiero gdy przychodzi do płacenia, nachodzi ich refleksja: przecież ja tego nie potrzebuję! Ale wycofać się nie można — dla Chińczyków targ został dobity. Też padłem ofiarą. Razem z kolegą — superskąpcem. I on stracił głowę. Wciśnięto nam ogromne wieże z głośnikami. A byliśmy w drodze na tramping po Australii. Sam pouczałem ludzi, żeby brali jak najmniej, jak najlżejszych rzeczy! No bo kto to będzie nosił? Ale klamka zapadła. Drzwi zamknięte na klucz, Chińczycy mówią nam: nie, nie, panowie! Targ został dobity. Nawet policja nam nie pomogła... W tramping po Australii ruszyliśmy z tymi wieżami — wspomina Marek Śliwka.

— Lubię próbować lokalnej kuchni na ulicy, a nie w restauracjach dla turystów. I nigdy się nie zatrułem — zapewnia Paweł Tysa.

Co można zjeść w ulicznej garkuchni Hongkongu? Zupę żółwiową, rosół z makaronem i kulkami mięsnymi lub rybnymi, ptaki pieczone (z głowami!), jajka, tofu, warzywa, homary, szaszłyki z kulek krabowych, ośmiornicę z grilla...

— Sprzedają głównie przekąski. Co drugi człowiek idzie z patyczkiem i zajada. Są też egzotyczne dla Europejczyka restauracje. Na przykład z wielkimi akwariami przy ścianach. Wskazuje się palcem to, co chce się mieć na talerzu... Nie nastawiałem się wielkie eksperymenty kulinarne. W tej części Chin przysmakiem na przykład jest pies, choć to nielegalne — dodaje Paweł Tysa.

— Są w Hongkongu restauracje, przed którymi stoją klatki z rozmaitymi zwierzętami. Przygnębiające. Niestety — całe Chiny to nie miejsce dla wrażliwych. Znam ludzi, którzy przez takie widoki jedli wyłącznie banany... Ale był też kolega co skusił się na węża „pięć kroków”. To jeden z najjadowitszych węży Azji — choć mierzy zaledwie 30-40 cm (ukąszony przez niego robi tylko pięć kroków — zanim umrze). Dwóch kelnerów zabrało się za wyciąganie węża z klatki. Obu trzęsły się ręce, gdy wyrywali mu zęby jadowe. Po pół godzinie przed kolegą postawiono dymiącą wazę z czymś, co wyglądało jak zupa. Ponoć smakowało jak węgorz — opowiada Marek Śliwka.

Radzi, by uważać z gestykulacją. Polak wystawiający w stronę kelnera dwa palce dostał osiem kotletów. Chciał dwa...

Od przyłączenia Hongkongu do Chin minęło sześć lat.

— Rozmawiałem z ludźmi, którym połowa rodziny wyjechała przed 1997 rokiem. Z kont odpływały pieniądze, wielu Hongkończyków emigrowało — choćby do Vancouver. Ludzie narzekają, że odkąd Chiny otworzyły się na świat, inwestycje płyną nie do nich, a do Szanghaju — wyrastającego na gospodarczą potęgę. Konkurencję. Nigdy w tych rozmowach nie zeszło na politykę, choć czuło się niezadowolenie Hongkończyków, że ludzie z Chin mają coraz więcej do powiedzenia. Nie kładą łapy zbyt mocno, ale są naciski, ograniczenia swobody... — opowiada Paweł Tysa.

Obecność nie do końca lubianych Anglików dawała ludziom z Hongkongu poczucie bezpieczeństwa.

— Nowi władcy — wbrew obawom — nie zrobili gwałtownych posunięć. Ale przyszło nowe. Nuworysze z Chin zjeżdżają do Hongkongu, przynosząc swoje obyczaje. Zagrażają interesom tych, którzy decydowali o gospodarce miasta. Choć funkcjonariusze podatkowi jeszcze ich nie gnębią, w rozmowach przewija się stres, niepokój — komentuje Marek Śliwka.