Zmiana zaprzęgu

Jacek Zalewski
opublikowano: 2006-01-09 00:00

Odejście Teresy Lubińskiej z rządu stało się polską racją stanu już od pierwszej publicznej wypowiedzi pani minister. Przez dwa miesiące dowodziła, że kompletnie nie rozumie wyjątkowej roli szefa resortu finansów. W każdym ustroju musi on być strażnikiem państwowej kasy, trzymającym w kieszeni najdłuższego węża — i tak działo się w kolejnych rządach III RP. Tymczasem Lubińska demonstracyjnie lekceważyła stan finansów publicznych, w zamian zyskując tani poklask w Sejmie.

W piątek po południu media gościły w Ministerstwie Finansów na kurtuazyjnym spotkaniu noworocznym. Wobec radosnego samozadowolenia pani minister, nikt z nas nie śmiał zadać ciężko wiszącego w powietrzu pytania, czy to aby nie pożegnanie… Trzy godziny później profesor Teresa Lubińska dowiedziała się od swego doktoranta Kazimierza Marcinkiewicza, iż nadpremier Jarosław Kaczyński już w czwartek wieczorem — bezpośrednio po odebraniu tytułu Człowieka Roku 2005 — dobił targu z profesor Zytą Gilowską.

Pracujący nad autokreacją premier musiał w czasie weekendu przejść przyśpieszony kurs kryzysowego PR. W sobotę poszedł tropem Leszka Millera i skorzystał z prawa do zajęcia najlepszego czasu antenowego w telewizji publicznej, w niedzielę zaś trafiła mu się planowana wcześniej Linia Specjalna. W sprawie pani profesor Kazimierz Marcinkiewicz przekroczył jednak granice PR-owskich iluzji, wmawiając publiczności, iż Lubińska była ministrem wręcz doskonałym i właśnie dlatego musi zostać usunięta! A dokładniej — przesunięta, albowiem zgodnie z ideą tańszego państwa premier utworzył dla swojej protegowanej synekurę we własnej kancelarii.

Wyciągnięcie Zyty Gilowskiej z politycznego niebytu jest ogromną sensacją, ale przede wszystkim dowodem kadrowej posuchy w PiS. Była posłanka postawiła twarde warunki i razem z teką ministra finansów wywalczyła stanowisko wicepremiera, szefa całego gospodarczego pionu rządu. Właśnie dlatego idea Marcinkiewicza konstruowania budżetu 2007 przez sekretarz stanu Lubińską w KPRM, a nie przez wicepremier Gilowską przy pomocy aparatu MF, już na starcie jawi się utopią i skazuje obie profesorki na kompetencyjny konflikt.

Premier po piłkarsku zakpił z polityków PO, którzy „potrafią się zakiwać na śmierć”, siebie zaś usytuował na skromnej pozycji pomocnika. Z kolei Zyta Gilowska stwierdziła, że „tak się gra jak przeciwnik pozwala”. Trzymając się futbolowej konwencji wypada się zastanowić, czy jej przejście do drużyny PiS było transferem czy kaperownictwem. O tym drugim nie może być mowy, jako że bezpartyjna od ośmiu miesięcy Gilowska odbywała „wewnętrzną kwarantannę”. Mimo to pozostaje tak znaną ikoną PO, iż jej przejęcie jest sukcesem PiS niemal na miarę złowienia Jana Rokity. Grubszą rybą byłby tylko Donald Tusk…

Niezależnie od samej osoby Gilowskiej, równie sensacyjny jest moment wymiany ministra finansów — tuż przed decydującą rozgrywką o budżet 2006. Kładąc na jednej szali ogromną niechęć Samoobrony i LPR do żywego symbolu podatku liniowego, a na drugiej infantylność Lubińskiej — polityczny nos podpowiedział prezesowi Jarosławowi Kaczyńskiemu, że należy jednak zmienić zaprzęg w samym środku rwącego nurtu i postawić na twardość Gilowskiej. To zresztą najśmieszniejszy kontekst całej sytuacji — podczas drugiego i trzeciego czytania budżetu opozycja będzie mogła zaatakować Zytę ministra cytatami z… Zyty posłanki, tak ożywiającymi poprzednią kadencję Sejmu. Ot, dwie próbki takich gotowców, pochodzące z debaty nad budżetem 2005: „Pan poseł twierdzi, że to nie jest kiełbasa wyborcza, lecz szynka. Panie pośle, to jest salceson! Do tego nieświeży. Proszę się zastanowić, do czego państwo namawiacie Wysoką Izbę i co usiłujecie wmówić Polakom”. I druga: „Cóż tu mówić, komisja pracowała w wielkim pośpiechu, a efekt tego jest niedobry. Po pracach Komisji Finansów Publicznych — zdaniem PO — projekt ustawy jest gorszy niż był”.

Krytykować było łatwo. Najdalej w sobotnim głosowaniu nad budżetem na rok 2006 okaże się, ile Zyta Gilowska jest naprawdę warta po przejściu na drugą stronę lustra.