Resort edukacji za wszelką cenę trzymał się wersji, że przystąpiło do niej mniej niż 50 proc. placówek (nie tylko szkół), zrównując je w statystyce bez względu na wielkość. A przecież istnieje subtelna różnica w zamknięciu np. molocha z 1000 uczniów na wielkomiejskim osiedlu oraz wiejskiej szkółki z 50 uczniami, takie się jeszcze tu i ówdzie uchowały. Z danymi MEN nie współgrały informacje z wielkich miast oraz niektórych województw, gdzie zastrajkowało ponad 80 proc. placówek.

Niejednoznaczne podejście nauczycieli do strajku potwierdziło rozbicie ruchu związkowego. W tym wątku Polska już dawno dogoniła państwa Europy Zachodniej, gdzie znaczące centrale związkowe podczepione są pod konkretne partie i na odwrót. U nas np. Ogólnopolskie Porozumienie Związków Zawodowych (OPZZ) od zawsze sklejone jest z Sojuszem Lewicy Demokratycznej. Gdy było trzeba, to na wezwanie premiera Leszka Millera, domagającego się od prezesa Leszka Balcerowicza obniżenia stóp procentowych — OPZZ natarło na siedzibę NBP z transparentami „Nieugięta Banda Palantów”.
Solidarność natomiast przez wiele lat ubolewała, że kolejne ekipy wywodzące się z jej szeregów po objęciu rządów zdradzały. Dopiero ekipa tzw. dobrej zmiany uznawana jest za swojaków. Dlatego w obecnym kryzysie oczywistością stało się podpisanie kadłubowego porozumienia nt. płac nauczycielskich przez wicepremier Beatę Szydło z Ryszardem Proksą, partyjnym radnym powiatowym. Dogadali się jak PiS z PiS-em. Niech to jednak władców nie myli, bo zachęcona przedwyborczym szastaniem pieniędzmi Solidarność pręży się do skoku na kasę znacznie większą niż ta nauczycielska…