Komentarz jednego z klientów sklepów Bomi na widok pustych półek: — O, świeży wiatr rzucili.

Komentarz Mirosława Okonka, wieloletniego prezesa spółki i jej współzałożyciela: — Od pewnego czasu już nie robię zakupów w Bomi, niestety. Mam blisko Almę. W Bomi zabrakło wizji, nikt do końca nie wiedział, czym spółka ma być. W ostatniej fazie zamieniła się w delikatesy i dyskont jednocześnie. Wyścig na dwa fronty nie wyszedł. W efekcie przez długie miesiące Bomi, jedyna marka marketów ze słowem „delikatesy” w nazwie, nie spełniała ani trochę obietnicy z logo — twierdzi przedsiębiorca.
Zarząd Bomi, wybrany do ratowania bankruta, zapewnia, że wierzy w spółkę. Ciężar ponad 220 mln zł długów ma dźwignąć 50 mln zł, których sieć sklepów pilnie poszukuje. W grę wchodzą różne scenariusze: od szybkiej redukcji zasięgu sieci przez franczyzę większości sklepów aż po ich sprzedaż. Nikt nie mówi głośno o jednym.
O tym, czy na markę Bomi i jej sklepy jest jeszcze miejsce. I czy obecna sytuacja spółki to nie tylko efekt błędów poprzednich zarządzających tym biznesem, ale także rezultat normalnej, choć brutalnej gry rynkowej. Gry, w której tylko zwycięzca się nasyca. I w której przegrywający kończy jak przeterminowany kawior. Na śmietniku biznesowej historii.
Słoma z Lidla
Witold Jesionowski, szef Bomi, pytany, czy Polacy potrzebują trzech sieci delikatesów, odpowiada pytaniem.
— A są trzy sieci? Piotr i Paweł to przecież supermarkety. Bomi — hmm… Realnie sprawa wygląda tak — mamy 3-4 tygodnie, po których okaże się, czy da się coś z tym fantem zrobić. Ale generalnie tylko dwie sieci — Biedronka i Lidl — nie mają problemów w Polsce. Reszta kombinuje, jak może — ocenia szef trójmiejskiej spółki.
Jego żona czasem robi zakupy w sieci, którą kieruje mąż. Zapewne jednak nie robi ich w niegdyś wymuskanych do przesady delikatesach na parterze siedziby spółki w Gdyni. Tam, podobnie jak w większości placówek, półki pustawe. — Schodzą ostatnie partie herbatek uspokajających — ponuro żartuje jedna z menedżerek sklepu.
Jerzy Mazgaj ze swoją Almą, która słowa „delikatesy” też się nie boi, w ostatnich miesiącach, korzystając z kłopotów konkurencji, podreperował swój biznes właśnie w Trójmieście. Jednocześnie przyznaje, że ma pokorę wobec rynku.
— Nic nie jest dane raz na zawsze. Kłopoty Bomi powodują, że cały segment delikatesów jest „podejrzany”. Sama branża potrzebuje konsolidacji. Jednocześnie musimy marketingowo walczyć z nieco słomianym luksusem rodem z Lidla. Szynka parmeńska musi swoje kosztować, bo jeśli nie, to znaczy, że jest parmeńskopodobna — przekonuje właściciel Almy. Jednak nie chce odpowiadać na pytania dotyczące planów Almy wobec Bomi.
Pusty koszyk
— Bomi to nie jest w tej chwili gorąca marka, na której można coś zbudować. Koszyk jest pusty. Pytanie więc, czy w razie porażki planu postawienia Bomi na nogi będzie się po co schylać. Może po kilka lokalizacji… — kalkuluje jeden z prezesów dużej sieci handlowej. Inny menedżer, oprócz oczywistych, wałkowanych w mediach błędów biznesowych,wskazuje element emocjonalny, bez którego trudno będzie przywrócić puls spółce.
— Po odejściu z akcjonariatu i zarządu założycieli Bomi nie ma tam ognia, czyli ludzi, którzy po prostu lubią tę robotę — spotkają się z dostawcami, spróbują smakołyków, wyjdą z gabinetu do sklepu, by sprawdzić, czy krewetki są dobrze wyeksponowane w chłodniach — przekonuje zarządzający liczącej się sieci supermarketów.
Niegdyś po Bomi sięgnął Krzysztof Pietkun. Tyle, że warszawski inwestor robił to w czasach, gdy słowo „delikatesy” nie było tylko pustym frazesem. To Pietkun był spiritus movens wejścia Bomi na giełdę i zarobił na nim okrągłe sumy. W marcu odszedł z rady nadzorczej spółki, ma resztówki jej akcji. Zajął się zupełnie inną branżą.
— W handlu jest teraz krucho. Ludzie jedzą i piją jak dawniej, tyle że kupują tańszeprodukty. A tu wiadomo, kto wygrywa ceną — przekonuje Krzysztof Pietkun.
— Marka w tym rodzaju handlu nie jest istotna, ważna jest lokalizacja. Jeśli mam sklep z tym, czego potrzebuję w dobrej cenie, nie obchodzi mnie marka. Delikatesy nie są tu magnesem. Miejsce Bomi mogłaby zająć inna marka sklepów spożywczych, bez szkody dla biznesu — dodaje Roman Jędrkowiak, szef butiku marketingowego ADHD Warsaw.
Inny z byłych akcjonariuszy i zarządzających Bomi zaznacza, że dziś nie za bardzo wiadomo, czy i gdzie zostawić sklepy z sieci. To podsuwa myśl, że być może Bomi nie będzie nikomu brakowało. No, prawie nikomu. Mirosław Okonek: — Prowadzę życie rentiera i powinno mi to wszystko powiewać. A jednak chciałbym tam znów pójść na zakupy. Do delikatesów.