Gdyńscy związkowcy spierają się o legalność prywatyzacji spółek córek
Sprzedaż stoczniowych aktywów budzi wątpliwości — uważa CBA. Fakt, czy spiskowa teoria?
Niemal cały weekend politycy wszystkich partii żyli nowoodkrytą przez CBA tzw. aferą stoczniową. Chodzi o informacje biura przekazane premierowi Tuskowi, prezydentowi Kaczyńskiemu oraz przedstawicielom parlamentu, dotyczące sprzedaży majątku Stoczni Gdynia oraz Stoczni Szczecińskiej Nowa. Ponoć w dokumentach pojawiają się nazwiska Aleksandra Grada, ministra skarbu, oraz Adama Szejnfelda, zdymisjonowanego niedawno — w związku z aferą hazardową — wiceministra gospodarki.
Z polityką w tle
O co chodzi? Tego nie wiadomo, bo dokumenty opatrzono klauzulą "ściśle tajne". Adam Szejnfeld był wczoraj nieuchwytny, a jego asystent powiedział jedynie "PB", że być może dopiero dziś doczekamy się komentarza. Najpierw musi bowiem sam dowiedzieć się, o co chodzi. Aleksander Grad natomiast, po spotkaniu z Donaldem Tuskiem, wydał jedynie oświadczenie o wymianie członków zespołu prywatyzującego stocznie. Sprawa wygląda na poważną, bo kancelaria premiera zdecydowała się skierować ją do stołecznej prokuratury okręgowej, która wszczyna śledztwo. Badane będą nie tylko instytucje i politycy sprzedający stoczniowe aktywa, lecz prześwietlony zostanie także Mariusz Kamiński, szef CBA. Pytanie brzmi: dlaczego sam nie skierował sprawy do prokuratury?
Związkowe potyczki
Sprzedaż stoczniowych aktywów prowadzili przedstawiciele resortu skarbu i Agencji Rozwoju Przemysłu. Jedynym nieoficjalnie pojawiającym się obecnie zastrzeżeniem dotyczącym ich działań jest sprzedaż majątku dwóch spółek Stoczni Gdynia — Europlazmy Serwis i Euro-Guardu. Do zbadania sprawy CBA miał zainspirować Zbigniew Kozak, poseł PiS, którego o nieprawidłowościach miał poinformować Leszek Świętczak, szef gdyńskiego związku Stoczniowiec.
Według prasowych doniesień, firmy miały być sprzedane za kilkaset tysięcy złotych osobom fizycznym, za którymi ponoć stało kierownictwo stoczni. Nabywcy mieli też być wierzycielami, którym stocznia miała po sprzedaży oddać milionowe długi. Leszek Świętczak mówił też PAP, że ze stoczni wyprowadzano majątek. Sam, podobnie jak inni pracownicy, widział, jak ze stoczni były wywożone urządzenia i sprzęt.
— To dwudziesta siódma teoria spiskowa tych panów. Na razie żadne zobowiązania nie zostały wypłacone. Sprzedane firmy mogą jednak nadal świadczyć usługi serwisowe czy ochroniarskie na rzecz stoczni i za to otrzymują od zarządcy wynagrodzenie. Przecież ktoś majątku musi pilnować. A co do wywożenia materiałów: stocznia ogłosiła przetarg na sprzedaż części posiadanego sprzętu, na przykład farb, i jeśli znajduje się kupiec, to są sprzedawane — komentuje Dariusz Adamski, szef Solidarności w Stoczni Gdynia.
ARP podkreśla, że do czasu decyzji sądu żadne stoczniowe wierzytelności nie są spłacane. Informuje też, że stoczniowe firmy nabył Jan Woźniak, który spółkę ochroniarską miał wylicytować za 420 tys. zł (cena wywoławcza przekraczała 280 tys. zł), a serwisową za ponad 780 tys. zł (cena wywoławcza była o około 20 tys. zł niższa).