Uzależniona od czekolady, reklamuje czekoladkę Danusia. Zmysłową kolekcją mody zadziwiła Rzym. Paryż puka do jej drzwi. Chcą na mnie po prostu zarobić — Ewa Minge nie ma złudzeń.
„Puls Biznesu”: Jaki jest Pani związek z czekoladą Danusia...
Ewa Minge: Pycha. Pani spyta mojej mamy — towarzyszy mi od dzieciństwa.
A poza tym?
E.M.: Reklamuję ją. Jestem uzależniona od czekolady. Zawsze noszę kilka tabliczek w torebce... Ostatnią kostkę zjadłam, jadąc na spotkanie z Panią. Znajomi mówili: powinnaś kiedyś zareklamować czekoladę. No i pojawiła się firma Wawel, potrzeba reklamy...
Ze strony Wawelu czy Pani?
E.M.: Wawelu, oczywiście!
Trochę pomieszania: moda i reklama czekolady...
E.M.: No a Adam Małysz? Skacze i reklamuje czekoladę. I telefony. Albo Justyna Steczkowska — śpiewa i reklamuje rajstopy. Żadne pomieszanie! Moda pokazana w reklamie to moje kolekcje, występuję jako projektantka, we własnej sukience. Tylko końcówka mi się nie podoba. Zdaję sobie sprawę, że to reklama nie Ewy Minge, lecz batoników Danusia. Polska firma, polska projektantka, polski produkt. Nie chodziło o pieniądze... Zresztą długo mi nie płacono.
Wawel?
E.M.: Nie, pośrednik — agencja reklamowa.
Która?
E.M.: Nie powiem. Kwota nie była zawrotna. Rozmowy z Wawelem dotyczyły samej reklamy, a nie pieniędzy. Miałam tylko dwa oddźwięki negatywne. Dotyczyły tego, że na końcu jestem taka sztywna. Słyszałam w radiu dowcipy, że Ewa Minge będzie się teraz nazywała Danusia... Ta reklama skończyła życie w telewizji. Za parę miesięcy nikt nie będzie o niej pamiętać. Pokazałam kawałek dobrej mody. Nie mam menedżera, który zabiegałby o kampanie reklamowe, bo żyję od 12 lat z dużej firmy odzieżowej. I nie muszę się wspierać reklamą.
Właśnie. Zaskakujące. Ktoś świętujący międzynarodowe sukcesy, właściciel dużej firmy odzieżowej nagle reklamuje Danusię... Tak robią aktorzy, którzy długo nie dostają angażu.
E. M.: Słyszałam już opowieści, że Ewa Minge się kończy, bo wzięła udział w reklamie. Informuję czytelników „Pulsu Biznesu” — sama notabene do nich należę — że absolutnie Ewa Minge się nie kończy! Pieniądze przekazałam podczas ostatniego pokazu na cel charytatywny i — biorąc pod uwagę nieuczciwość agencji — raczej sporo straciłam. Niestety, ten kraj jest na tyle dziwny, że sukces bliźniego zamiast inspirować, podbudowywać wyzwala agresję. Lubimy, gdy konkurencji się źle powodzi.
A jak się powodzi?
E.M.: Świetnie. Sądząc po ilości pracy nawet bardziej niż świetnie. Otwieram nową firmę.
Jaką?
E.M.: W tej samej branży. W modzie na początku szyje się kolekcje. Potem okazuje się, że dobrze by było, gdybyśmy się wzięli również za buty, potem dżinsy, później odzież sportową, potem napotykam 100 panów, którzy pytają: „Pani Ewo, a kiedy coś dla mężczyzn?”. No i zakładam dom mody, który te poszczególne etapy będzie łączyć. Mała część będzie już szyta poza Polską. Zakładam też firmę poza krajem.
Iść za ciosem — po sukcesie lipcowych pokazów we Włoszech?
E.M.: Właściwie tak. Choć to realizacja kolejnych etapów planu sprzed kilku lat.
Pokaz na Schodach Hiszpańskich w Rzymie to szczyt marzeń?
E.M.: To było marzenie z cyklu wyprawa na Marsa. Dawno temu Telewizja Polska kupowała transmisję ze Schodów Hiszpańskich. Oglądałam i myślałam, że to miejsce, w którym chciałabym pokazać kolekcję. Nie Paryż, nie Mediolan, ale właśnie Schody Hiszpańskie w Rzymie. Niezwykła aura, noc, gwiazdy: Donna sotto di stelle — Kobiety pod gwiazdami.
Propozycja przyszła pewnie niespodziewanie...
E.M.: Niezależnie pojawiły się dwie osoby ze świata włoskiej mody i obie zaproponowały to samo: pokaz we Włoszech. Jeden w Mediolanie, drugi w Rzymie na AltaRoma.
Pani reakcja?
E.M.: Nie uwierzyłam. Aż do momentu, gdy dostałam faks, że zakwalifikowałam się do szczęśliwej czternastki projektantów. Obok: Celine, Iceberga, Marielli Burani, Roberto Cavalliego. No i wtedy się zaczęło. Miałam mało czasu. Wszystkie te wątpliwości: by nie wypaść blado, by niekoniecznie być pierwszym, ale choć nie wyróżniać się negatywnie, nie odstawać. Na AltaRoma w bardzo krótkim czasie stworzyłam ponad 30 propozycji.
Ale wszystko się udało?
E.M.: Kolekcja była dobra.
Trochę zarozumiałe…
E.M.: Jestem zarozumiała. Bez wiary w swoje możliwości i ciągłej nauki nie ma szans na sukces. Zjedzą, zakraczą, wbiją w ziemię. Tworząc kolekcję, postawiłam na widowiskowość. Dominowała czerń z elementami mocnego różu, pomarańczu, czerwieni, zieleni. Były hafty, bardzo drobne łączki. Bardzo kobiece...
A sam pokaz?
E.M.: Spóźniliśmy się na próby — wina polskich urzędów celnych, które źle wypełniły nam dokumenty. Olbrzymie nerwy — moja kolekcja miała być zaprezentowana w środku pokazu, rozpoczynając serię wielkich projektantów. Jaka nobilitacja! Siedziałam jak na szpilkach, a moje ciuchy nie pojawiły się na wybiegu w zaplanowanym momencie.
Jak to?
E.M.: No tak. Załamałam się — nie wiedziałam, co się dzieje: czy na modelki padł pomór, czy obcasy im się połamały. Przez cały czas zapowiadano na koniec wielką atrakcję — i wszystko wskazywało na to, że mojej kolekcji już nikt nie zobaczy. Okazało się, że tą atrakcją były moje ciuchy!
Ponoć włoskie media piały z zachwytu…
E.M.: Byliśmy na pierwszych stronach gazet: „La Repubblica”, „Il Messagero”, „La Stampa”; mieliśmy 4 minuty w dzienniku wieczornym. Sukces. Niespodziewany.
Dlaczego Włosi wybrali właśnie Panią?
E.M.: Mówili, że jestem inna, mam rozpoznawalny styl, że nie kopiuję, że w niecodzienny sposób operuję kolorem, materią, strukturą.
Tak mówią o wszystkich projektantach…
E.M.: Na rynku modowym panuje kryzys.
No, no... To znaczy?
E.M.: Wielu projektantów zdecydowało się na tzw. modę odtwórczą albo uciekło w modę absolutnej destrukcji. Zaczęły być modne rzeczy dziwne, lansuje się ubrania przerażające, w których kobieta przestała być kobietą. Kazano nam chodzić w siermiężnych rzeczach, workach. Nasz seksapil, kobiecość, miękkość, ciepło — ginie. Te poszukiwania dziwaczności poszły zbyt daleko. I rynek klientów, który miał niby to kupić, powiedział: nie! Jeden, drugi, trzeci sezon z rzędu — i obroniły się jedynie te domy mody, które od początku postawiły na kobiecość.
Jakie na przykład?
E.M.: Chanel, Blue Marine. Od lat niezmiennie trzymają się kobiecej linii. I ja nie dałam się porwać nurtowi destrukcyjnemu i pokazywałam to, co mi się podoba. Może dlatego mnie wybrali…
Wielki sukces, czołówki w gazetach, telewizja, wywiady. Czy za zamieszaniem medialnym poszły jakieś propozycje ekonomiczne?
E.M.: O, bardzo konkretne!
Prosimy o szczegóły?
E.M.: Nie mogę. Jestem zobligowana umową. Poza tym jeszcze wszystkich decyzji nie podjęłam. Za każdym razem, gdy osiągnie się sukces, trzeba zajączka wypuścić, by znowu go gonić. Ale zastanawiam się, czy dalej iść tą drogą, czy w zupełnie innej skali, zupełnie innym miejscu smakować życie. Czy gonitwa za zajączkiem nie jest zbyt absorbująca i życie, które zostaje z boku nie umyka zbyt szybko.
Zamiast międzynarodowej kariery — relaks?
E.M.: Z chęcią oddałabym się moim pasjom, takim jak konie, jazda na nartach, wspinaczka górska. Ale wybór mam tylko pozorny.
No to jakie plany?
E.M.: Proste. Jeżeli nie pójdę za ciosem, nie wiadomo, czy dostanę drugi raz taką szansę. Za dużo osób liczy na mnie. Cieszą gesty przypadkowo napotkanych ludzi, którzy mnie zobaczyli w telewizji i mówią mi wiele miłych słów.
Czuje się Pani wizytówką Polski?
E. M.: Teraz — tak. Trochę mi tę rolę narzucono. Wielu liczy na mnie. Choćby moi pracownicy — ponad stu. Normalni, sympatyczni ludzie, którym jest miło, że Polacy odnoszą sukces. Dla takich warto pracować.
No właśnie. Wszyscy uciekają z produkcją na Daleki Wschód. A Pani pozostanie w Pszczewie?
E.M.: Widzę potrzebę ucieczki na Wschód. Inaczej może być ciężko. Ceny markowych projektantów — Armaniego, Dolce & Gabbana, Iceberga — są porównywalne z cenami polskich firm odzieżowych. A są to duże domy mody, z potężnym kapitałem, reklamą i markami. Nie twierdzę, że szyją lepiej, ale są o wiele bardziej znane. W Polsce koszty pracy są bardzo wysokie. Już nawet prawie skończyło się przeszywanie dla firm niemieckich. Dlatego jakąś część będę musiała przenieść na Wschód. Niechętnie, bo — szyjąc w Chinach — trudno kontrolować, co się dzieje z moją kolekcją.
Kiedy ubrania od Ewy Minge będzie można kupić w Paryżu, Rzymie, Londynie?
E.M.: W przyszłym roku zaczynamy pewien etap. Nic więcej nie powiem...
A może jednak?
E.M.: Pierwszy na pewno będzie Rzym. Tam, gdzie się zaczęło, należy mocno się usadowić, a potem zdobywać inne miasta. Najmniej, co dziwne, ciągnie mnie do Paryża, a po Rzymie najwięcej mam stamtąd propozycji.
Paryż prosi, Pani się waha...
E.M.: Nie napinajmy się: ani ze mnie Versace ani John Galliano. Pojawia się nowa osoba, pojawia się nowy produkt na rynku. Ludzie pracujący dla „modowego przemysłu” wiedzą, że na tej osobie będzie można zarobić. To nie tak, że ktoś chce pokazać mój — umówmy się — wielki talent czy moje piękne, wielkie dzieła. Ktoś chce na mnie po prostu zarobić. Ale to bardzo zdrowe zasady. Czytelne.
Szyje Pani również kolekcje na zamówienie. Zdarzyło się Pani jakiejś klientce odmówić?
E.M.: Tak. Warunek jest jeden: muszę się z klientką zaprzyjaźnić. Nie ma szansy, bym ubierała kogoś, kogo nie czuję czy nie rozumiem. Dużo zależy również od mojej koleżanki Baśki, która mierzy i robi wykroje. Jeżeli nie potrafi się dogadać, to rezygnujemy. Rzadko się to zdarza. Atelier jest dostępne dla każdego.
Pani ulubiona klientka…
E.M.: Prezydentowa.
Dlaczego?
E. M.: Bo dokładnie wie, czego chce. Jest postrzegana za granicą jako jedna z najlepiej ubranych kobiet na świecie. Ma klasę, podpartą urokiem osobistym i niezwykłą inteligencję. Doskonale wyczuwa stosowność stroju, ma silną osobowość, nie obchodzi ją, co o niej napiszą. A w dodatku ma świetną figurę. Mamy podobny gust, ten sam znak zodiaku... Wymyślanie dla niej kolekcji to czysta przyjemność. Poza tym... Możliwość pokazania kolekcji na oficjalnych spotkaniach to chyba najlepsza reklama.
To nie jedyna szycha wśród Pani klientów...
E.M.: Każda z moich klientek, bez względu na to, czy jest na pierwszych stronach gazet, czy też nie, jest dla mnie wyjątkowa.
Czy klientki przyjeżdżają do Pszczewa?
E.M.: Na razie tak. To kawał drogi i panie są umęczone, dlatego w listopadzie ruszy moja nowa pracownia haute-couture – w Aninie.
Ale największy dochód nie pochodzi z haute-couture?
E.M.: Nie. Jest tzw. produkcja prawdziwa. Seria ma zwykle 25 sztuk w 5 rozmiarach. Czyli np. tylko 5 rozmiarów 36 trafia na Polskę, sklepów firmowych mamy kilkanaście, więc nawet nie każdy sklep ma tę samą kolekcję. Coś innego pokazuję na pokazie. To jedyne miejsce, gdzie mogę się wyżyć. Sztuka dla sztuki!
A jak Pani ocenia poziom polskiej mody — co chwila pojawiają się nowi, młodzi, zdolni...
E.M.: Wszystko byłoby dobrze, gdyby samo środowisko nie mieszało. Najbardziej nie lubię dziennikarzy mających własne preferencje. Często napuszczają nas na siebie. Pytają, co sądzimy o innych itd... Każdy z nas ma styl, talent, siłę przebicia. Jeżeli komuś się wydaje, że projektant talentu nie ma, nie powinien go od razu wbijać w ziemię. Młodym należy pomagać, pamiętać również, że mistrzostwo potrzebuje doświadczenia. Minimum kilku lat pracy. Historia zna przypadki, kiedy za życia malarze nie mieli co jeść, a po śmierci ich dzieła osiągały horrendalne kwoty, zapewniając ich spadkobiercom dostatnie życie.
Z projektantami to chyba przesada...
E.M.: Wystarczy, by się znalazła szalona osoba, z dużymi pieniędzmi i niezłymi wpływami, która zacznie kogoś promować i będzie nam przykro i głupio, że nazwaliśmy go królem kiczu. Nie mówmy, że coś jest złe, okropne, nieudane. Zamiast tego lepiej powiedzieć: nie rozumiem, albo mnie się nie podoba, nie dociera do mnie.
Wróćmy do mody polskiej: jak postrzega Pani młodych projektantów?
E.M.: Zasiadam w komisji w Oskarach Mody. Na przyszłorocznym pokazie „Bez barier” zamierzam zaprezentować trzech projektantów, którzy — według mnie — najbardziej się wyróżniają, a których nie stać, by zrobić pokaz kolekcji przy pełnej sali i kamerach telewizyjnych.
Mecenas młodych, zdolnych...
E.M.: Tak, właśnie kimś takim chciałabym się stać. Sama Pani widzi: jak tu usiąść w Bieszczadach i odpoczywać, gdy tylu ludzi potrzebuje mojej pomocy? Gdy wszystkie moje plany się powiodą, zatrudnię młodych projektantów, by budowali ze mną moją markę. Zaczynam rozumieć starych pedagogów, którzy chcieliby wypuścić spod własnych skrzydeł kogoś wielkiego.
Kogo Pani podziwia z wielkich projektantów?
E.M.: Wzorem kobiety projektanta jest Coco Chanel — od lat rozpoznawalny styl. Klasyczne, tweedowe kostiumy... Nie chodzi przecież o to, by co sezon wprowadzać rewolucję. Rdzeń ma pozostać ten sam. Ale tak naprawdę nie cierpię wszelkich wzorów. Dlatego niewiele oglądam pokazów mody, by się nie inspirować. Lepiej szukać własnych dróg, niż potem słynąć jako uczeń kogoś tam. Nie cierpię, gdy mówi się „świetny jak Armani, kolekcja jak od Johna Galliano”... Prędzej się obrażę, niż ucieszę. Chcę by Ewa Minge — była Ewą Minge.
Przygotowuje Pani sukcesorów?
E.M.: Moi synowie mają szczęśliwe dzieciństwo; nie narzucam im czegokolwiek. Starszy jest na etapie: „Mamo zabraniam ci wzięcia udziału w reklamie, bo łażą za mną i powtarzają: styl, smak, moja Danusia”. Mówi to z dowcipem — i nie przejmuje się docinkami. Ma 12 lat i 170 cm wzrostu. Modą nie interesuje się żaden z nich. Komputery? Owszem. Mam nadzieję, że będę miała dwie fajne synowe, które będą chciały się zajmować modą. Będę bardzo dobrą teściową.