Co panu wyrzeźbić?

MICHAŁ MATYS
opublikowano: 2012-03-30 00:00

Pokonam nawet Ferrari – zapowiada Zbigniew Lindner z Wągrowca. Jest dobrze znany w Niemczech, Norwegii i Szwecji, a jego sukcesem zainteresowały się największe gazety w Europie

Skrzynia musi być masywna: dębowa, bez sęków, perfekcyjnie wykonana. Dół powinien być niższy, góra wyższa i mieć, jak nakazuje pruska tradycja, proste listwy.

— Do Niemiec jako pierwszy wprowadziliśmy model N — opowiada Zbigniew Lindner.

Najpierw zaprotestował federalny związek producentów BVSI. Potem na południu odbyła się blokada. Zorganizowali ją miejscowi producenci. — Oburzali się, jak to możliwe, że Polak produkuje lepsze trumny niż Niemiec — mówi Zbigniew Lindner, wlaściciel Zakładów Przemysłu Drzewnego Lindner.

W Wągrowcu, niewielkim miasteczku na północ od Poznania, zbudował najnowocześniejszą fabrykę trumien w Europie. Sprowadził sterowane komputerowo urządzenia. Wytwarza 12 tysięcy trumien miesięcznie — tańszych i lepszych niż niemieckie.

— Niemcy uważają, że wszystko, co wyprodukują, jest najlepsze na świecie. Ale nie mają wyjścia, są na mnie skazani. Jestem największym eksporterem trumien w Unii Europejskiej — twierdzi Lindner. Z jego fabryki pochodzi co dziesiąta trumna sprzedawana w Niemczech oraz co ósma w Norwegii i Szwecji.

Kwiecień w gorsecie, a maj fika

Masywna dziewczyna z zaplecionymi blond warkoczami siedzi w rozkroku na trumnie. Na pierwszy rzut oka ma na sobie żółto-czerwono-czarny bawarski gorset. Ale naprawdę jest naga — gorset namalowano na jej ciele. Na trumnie wyryto napis „Ruhe in Frieden” (po niemiecku: spoczywaj w pokoju). To kwiecień. Blondynka z pieprzykiem, w pozie Marilyn Monroe, to maj. Fika nogami na trumnie z wyrzeźbioną gitarą i nutami (Lindner wyjaśnia, że to marsz żałobny Chopina).

Polka, pomalowana na biało-czerwono, z symbolem Euro 2012 na lewej piersi, to czerwiec. Zalotnie spogląda, usadowiona na zielonej trumnie także z symbolem mistrzostw. Tak wygląda tegoroczny firmowy kalendarz Zakładów Przemysłu Drzewnego Lindner w Wągrowcu — dokładnie trzecia jego edycja. Kolejne miesiące to dziewczyny z różnych krajów — każda z innym modelem trumny.

— To hołd złożony naszym przyjaciołom — kooperantom i klientom — mówi właściciel firmy.

Dzięki kalendarzowi przedsiębiorstwo zdobyło rozgłos. — Program o nas zrobiła telewizja RTL. Napisały niemiecki „Stern”, portugalski „Newsweek”, a nawet rumuńskie pismo poświęcone sztuce użytkowej — wylicza Lindner. Kalendarz trafił do muzeum w Hannoverze — na wystawę, której tematem był stosunek człowieka do śmierci.

Lindner jest jednym z trzech polskich biznesmenów, z którymi ukazały się obszerne wywiady o Polsce i jej gospodarce na łamach prestiżowego brytyjskiego dziennika „Financial Times”. Pewnie nie przebiłby się tam, gdyby nie kalendarz. Wcześniej udało się to tylko Leszkowi Czarneckiemu, który zbudował jeden z najsilniejszych polskich banków, oraz Dariuszowi Miłkowi, twórcy firmy obuwniczej CCC.

— Kalendarz zwrócił na nas uwagę. I to chodziło. Trumna jest jak mebel, to wyrób jak każdy inny. Podlega tym samym prawom rynku. Tak samo trzeba ją promować — mówi Zbigniew Lindner.

kulisy

Dziewczyny z kalendarza Lindnera.

Maj to Amerykanka (po lewej), luty — Brytyjka (poniżej).

— Wypożyczył mi stare maszyny i zacząłem produkować dla niego trumny. Sprzedawał je w swoim zakładzie jako niemieckie — opowiada przedsiębiorca. Twierdzi, że najtrudniejsza była decyzja, by produkować wyłącznie trumny. Ale podjął ją w jeden dzień. — Przyszedłem w poniedziałek do pracy i powiedziałem to pracownikom — wspomina. Trumny (podobnie jak chleb) należą do produktów, na które — jak nazywa to ekonomia — istnieje „sztywny popyt”. — Nikt nie chce ich kupować, ale wszyscy muszą — mówi Zbigniew Lindner. Postawił wszystko na jedną kartę. — Sprzedałem odziedziczoną kamienicę i zacząłem budowę fabryki. Powstała w szczerym polu, na podmokłych łąkach, prawie na bagnie. Na początku w niej zamieszkałem — wspomina.

Postawny 58-latek, z płasko zaczesaną blond grzywką, w okularach w delikatnej oprawce. Popala cygara i cały czas opowiada. Tryska z niego energia.

1000 modeli w 2 sekundy

— Nie prowadzę zakładu pogrzebowego, ale fabrykę trumien — zastrzega Zbigniew Lindner. Twierdzi, że może wyprodukować każdy model trumny. Oprowadza nas po fabryce na skraju Wągrowca, przy szosie wyjazdowej do Gniezna. Powiewają nad nią dumnie flagi Polski i Unii Europejskiej. — Proszę, to rolls-royce wśród maszyn. Może pan w nim zaprogramować 1000 modeli trumien — pokazuje austriacki mbm i demonstruje, jak komputer w dwie sekundy przestawia maszynę na produkcję innej trumny. Mbm kosztował 400 tys. euro, a taśmę produkcyjną tworzą aż trzy takie urządzenia. A to i tak tylko niewielki fragment fabryki. — To amerykańska inteligentna piła, która potrafi ciąć drewno pod dowolnym kątem — demonstruje. Na inwestycje zdobył dotacje z Unii. — Niemieckie firmy wyglądają przy mojej fabryce jak zakłady stolarskie. Zapomniały o inwestycjach i stanęły w miejscu. Niemcy są oszczędni, szkoda im wyrzucać starych maszyn. Wolą wymieniać samochody — uważa Lindner. Dokupił maszyny, które wyżłobią lub wyrzeźbią każdy wzór na trumnie. Trzeba go tylko komputerowo zaprojektować. — Kreuję modę — twierdzi. Przechadzamy się po fabrycznym salonie, nazwanym wdzięcznie „Świat trumien”.

Najnowszy model to forest (po angielsku: las) — ma z boku płaskorzeźbę przedstawiającą puszczę, po której biegają jelenie. — Chcę wprowadzić trumny tematyczne, każda z elementem nawiązującym do tego, kim był zmarły za życia — mówi Lindner. Na modelu dla muzyków wyryto gitarę i nuty, dla aktorów — maskę teatralną, dla buddystów — Buddę, dla tirowców — tira. — A pan, jako dziennikarz, co chciałby mieć na trumnie? — pyta Zbigniew Lindner.

Zaczęło się na polowaniu

— Kochałem zawsze sztuki piękne — mówi.

Skończył polonistykę na Uniwersytecie im. A. Mickiewicza w Poznaniu. Potem studiował filozofię. W końcu zaangażował się w Okręgowym Przedsiębiorstwie Rozpowszechniania Filmów i kupował filmy dla kin w Poznaniu. Ekonomię ma we krwi. Dziadek skończył przed wojną ekonomię w Berlinie. Po rodzinie dostał w spadku kamienicę w Poznaniu.

Do własnego biznesu namówił go teść, który przed wojną prowadził tartak w Wągrowcu. W 1947 r. komuniści go upaństwowili, ale teść nadal w nim pracował. W 1987 r., gdy kończył się komunizm, namówił Lindnera, by wspólnie dogadali się z państwowym Pilskim Przedsiębiorstwem Przemysłu Drzewnego i założyli ajencyjny skład drewna. — Potem był tartak, a my staliśmy się dostawcami szwedzkiej Ikei — wspomina Lindner.

Wszystko zmieniło przypadkowe spotkanie w lesie. W 1989 r. na polowaniu Lindner poznał Niemca, który w Dolnej Saksonii prowadził rodzinny zakład produkujący trumny. Tak się złożyło, że Niemiec mówił po francusku, a Zbigniew Lindner uczył się tego języka na studiach. Porozumieli się.

Jak Kohl pomógł Lindnerowi

Gdy kanclerz Helmut Kohl zniósł zasiłek pogrzebowy w Niemczech, Lindner zaczął sprzedawać tam trumny pod własną marką. Przewidział, że Niemcy zaczną kupować tańsze trumny.

— Model N to miała być tania trumna do grobów socjalnych i kremacji. Ale podbił rynek — opowiada. Łatwo nie było. — Niemcy nie chcieli nas wpuścić. Dlatego stworzyliśmy sieć własnych hurtowni patronackich. Znaleźliśmy młodych ludzi, którzy zaczynali w biznesie i pomogliśmy im otworzyć hurtownie. Dawaliśmy im trumny na kredyt — wspomina Lindner.

Aby jeszcze bardziej zbić cenę, zamiast dębowych trumien zaczął oferować sosnowe, oklejone papierem (lub fornirem) imitującym dębowe drewno. Model N musiał wycofać, bo zaczęli go podrabiać Chińczycy.

— Gdy rozpoczął się kryzys, wymyśliliśmy oszczędnościowe modele: K1 i K2 czyli „Krise Eins” oraz „Krise Zwei”. Nikt ich nie podrobi, tylko my znamy technologię. Są dopasowane do niemieckiego gustu i w dobrej cenie — po 36 euro! — twierdzi.

Ponieważ Niemcy lubią wszystko co niemieckie, Lindner reklamuje się, że trumny robi z niemieckiego drewna (w hurcie jest tańsze od polskiego) i oferuje zdobienia zgodne z miejscową tradycją. W Bawarii popularny jest sokół (koniecznie w 3D) z zachodem słońca, w Westfalii — konie, a w całych Niemczech — liście dębu.

Osiągnął sukces. Roczne zapotrzebowanie w Niemczech to około 850 tys. Lindner w ubiegłym roku sprzedał 95 tys. Niemcy przestali się dziwić, że Polacy potrafią robić trumny. A na ich podbój ruszyły inne polskie firmy i zaczęły konkurować z Lindnerem — największa z nich to Stoltur z Turku, należący do braci Jana i Mariana Millerów.

— Ludzie u nas nie mają pojęcia, że Polska stała się potęgą w produkcji trumien. Ta branża też się globalizuje — mówi Lindner. Opowiada, że w polskiej trumnie był chowany nawet Vaclav Havel, były prezydent Czech. Gdy wyszło to na jaw, wybuchła afera. „Czemu nie w czeskiej?” — pytały tamtejsze media.

Tradycja bez bajerów

— Każdy kraj ma własną tradycję — mówi Lindner. Najbardziej wymagający są Skandynawowie. — Skromni, cenią naturę i ekologię, a skrzynie malują na biało. Ale są perfekcjonistami, największą wagę przywiązują do jakości.

Najmniejsze przesunięcie listwy, nawet o milimetr, jest dla nich błędem — tłumaczy Lindner. Dlatego za największy komplement uważa to, co słyszał od Szwedów — powiedzieli o jego fabryce, że „nie jest supermarketem”.

— Sprzedajemy w hurcie, ale zapewniamy logistykę i serwis — szczyci się Lindner. Ma 14-15 proc. rynku w Norwegii i Szwecji. Szykuje się na podbój Danii i Polski, w której sprzedaje wciąż niewiele trumien. Gdy przechadzamy się po fabrycznym salonie, zachwyca się:

— Ta środkowa to model C, nawiązuje do polskiej galicyjskiej tradycji, bez bajerów, dla każdego. Prostota jest piękna! Narzeka, że w Polsce nastała moda na włoskie trumny. Tamtejsi producenci dokonali spektakularnej inwazji. Firma Ferrari zorganizowała nawet w 2005 r. promocję trumien w Hotelu Bristol w Warszawie.

— Włosi narzucili nam sarkofagi, czyli coś, co było nam obce. Mają dobry design, a elementy dekoracyjne są wykonane ręcznie i dlatego ich trumny są drogie — twierdzi. Polaków było na nie stać, bo do niedawna zasiłek pogrzebowy był u nas jednym z najwyższych w Europie. — Zakłady pogrzebowe kalkulowały cenę pogrzebu akurat na tyle, na ile państwo wyznaczyło zasiłek — 6,5 tys. zł. Doliczały wszystko co możliwe, aby tyle wyszło — mówi Lindner. Stąd pogrzeby były na bogato, z kosztownymi trumnami. — Nie mieliśmy wolnego rynku, a ceny były sztucznie utrzymywane — uważa Lindner.

Dowodzi, że gdy w 2011 r. zmniejszono zasiłek do 4 tys. zł, pogrzeby i trumny staniały. Okazało się, że nie muszą kosztować aż tak drogo. Lindner liczy na to, że dzięki temu wyprze Włochów i zwiększy sprzedaż, tak jak stało się to w Niemczech. W Polsce, na takich samych zasadach jak w Niemczech, zaczął tworzyć sieć hurtowni patronackich — w Warszawie działa już duża hurtownia Funero.

— Wygrywa zawsze ten, kto potrafi przewidzieć, jak zareaguje rynek — twierdzi.

Niemoralne czy słodkie

Zbigniew Lindner sięga do biurka. — To dla pana — wręcza mi garść miniaturowych, starannie wyrzeźbionych trumienek. Zrobił ich 58 tysięcy. Część rozprowadził jako gadżety, załączone do branżowej „Gazety Drzewnej”, resztę rozdaje jako breloczki (np. do kluczyków samochodowych). — Nowoczesny marketing wprowadził Bartłomiej Lindner, syn pana Zbigniewa — mówi Tomasz Kilarski, szef działu sprzedaży fabryki.

Zaczęło się od hasła reklamowego na firmowym aucie: „Trumny, w których wyglądasz jak żywy”. Auto z takim napisem pojechało na targi funeralne. A w miasteczku rozgorzała dyskusja. „Po trupach do celu?” — pytał w tytule „Głos Wągrowiecki” i zastanawiał się, czy to „makabryczny żart”, czy też „przełamywanie tabu”. — Mnie ta reklama kojarzy się z kpiną ze zmarłego — zakomunikował miejscowy proboszcz.

— Na wsi na Mazowszu istniała tradycja czuwania przy zwłokach w otwartej trumnie. Stąd wziął się pomysł — broni się Lindner. Potem był spot reklamowy. Na YouTube obejrzało go ponad 32 tys. internautów. Oglądam i ja: muzyka poważna, świece, dymy, wyjeżdża trumna.

Napis na ekranie: „Wyobraź sobie… co 2 minuty gotową trumnę”. Nagła zmiana rytmu. Wnętrze fabryki: wirują deski, nowoczesne maszyny piłują, szlifują, malują. Na koniec animacja: punkt na mapie to Wągrowiec, rozjeżdżają się z niego po całej Europie gotowe trumny.

— Jesteśmy jedyną na świecie firmą w branży, która ma własny spot — szczyci się szef działu sprzedaży. Dwa lata temu Lindner wydał pierwszy firmowy kalendarz z modelkami: jedna siedziała z trumną na plaży, inna upychała ją do luksusowej limuzyny. — Chcieliśmy trochę pożartować — mówi.

W drugiej edycji kalendarza pojawiły się scenki jak z gangsterskiego filmu — kobiety pozowały z rewolwerami, grały w ruletkę i piły whisky. — Chodziło o pokazanie, że ludzie robią różne rzeczy, również złe, a nad trumną przychodzi moment zastanowienia — tłumaczy właściciel fabryki. Reakcje były skrajne.

— Jedni uważali, że to niesmaczne i bezczelne. Inni, że słodkie — opowiada szef działu sprzedaży. Na wszelki wypadek na stronach internetowych fabryki, gdzie można obejrzeć i zamówić kalendarze, umieścił ostrzeżenie: „Strona może zawierać treści o tematyce erotycznej lub inne przeznaczone wyłącznie dla osób pełnoletnich”. Na początku dziennie wchodziło na nią 500-600 internautów, najczęściej z Polski i… Brazylii.

— W internecie odnieśliśmy sukces — cieszy się Kilarski. Oburzył się za to biskup Tadeusz Pieronek, którego poprosiła o komentarz jedna ze stacji telewizyjnych.

— Powiedział, że to niemoralne łączyć roznegliżowane kobiety z trumnami i śmiercią. Nie zgadzam się z tym. Kalendarz może się podobać albo nie. Reszta to obłuda. A ja walczę z obłudą — komentuje Lindner. Sam nie widzi w kalendarzu niczego niemoralnego. — Gdy człowiek się rodzi potrzebuje kołyski, a gdy umiera trumny. Drzewo łączy. A seks? Na to w życiu zawsze jest miejsce — twierdzi.

Nosferatu i jazz

— Eros i Thanatos to od wieków dwa złączone światy. Można na ten temat napisać pracę naukową — mówi o kalendarzu Włodzimierz Naumczyk, dyrektor Miejskiego Domu Kultury w Wągrowcu. Pieniądze z kalendarza idą na „Ptaszarnię”, którą wymyślił Naumczyk.

— Nazwaliśmy tak grupę 220 dzieci z rodzin w trudnym położeniu. Potrzebują uwagi i zainteresowania. Kojarzą się z ptakami, nieopierzone, gwarne. Próbujemy dać im szansę wzlotu — tłumaczy Naumczyk. Organizuje im spotkania i seanse filmowe.

Do kina, które prowadzi w Wągrowcu, sprowadził festiwal Nowe Horyzonty Edukacji Filmowej — jeden z najbardziej znanych w Polsce. Przyjeżdżają ludzie z sąsiednich miejscowości. W 2011 r. kino sprzedało 36 tys. biletów, gdy w Wągrowcu mieszka zaledwie 25 tys. osób. Niedawno Włodzimierz Naumczyk otrzymał nagrodę Fundacji Kultury Polskiej.

— Prowadzę dom kultury jak przedsiębiorstwo — mówi. Lindnera poznał trzy lata temu, gdy przyjechał do Wągrowca (tak jak Lindner — za żoną).

— Zacząłem chodzić po miejscowych firmach i pytać, czy nie wsparłyby kultury. Wtedy się poznaliśmy. Moja wizja spotkała się z wizją pana Lindnera — opowiada Naumczyk. Najpierw Zbigniew Lindner dofinansował występ jazzmanów: trębacza Macieja Fortuny z Poznania i perkusisty Franka Parkera z Chicago. Potem został sponsorem imprezy, która wstrząsnęła Wągrowcem. Włodzimierz Naumczyk zorganizował pokaz niemego filmu „Nosferatu — symfonia grozy”. Nakręcił go w 1922 r. Niemiec Friedrich Wilhelm Murnau na podstawie książki o Drakuli, wampirze z Karpat. To klasyka, jeden z pierwszych horrorów w historii światowego kina.

— Wymyśliłem, by połączyć pokaz z koncertem i ożywić czarno-biały film. Zaprosiłem jazzową grupę Snowman z Poznania. Do pana Lindnera pojechałem wypożyczyć elementy scenografii. Wstawiliśmy na scenę dwie trumny i puściliśmy dymy.

Pani menedżer grupy miała obiekcje, ale jakoś to przełknęła. Koncert był doskonały. Widownia wykupiła prawie wszystkie płyty Snowmana, które sprzedawano na sali — wspomina Naumczyk. — Trumny wypożyczamy z wystawy. Co roku wszyscy je biorą na Halloween. Ostatnio zgłosił się nawet gejowski klub z Warszawy — wyjaśnia Tomasz Kilarski.

Burmistrz Stanisław Wilczyński mówi o Lindnerze, że to wzór do naśladowania. — Jest odważny i nowatorski. Promuje Wągrowiec i daje ludziom zatrudnienie — uważa.

Kalendarze też się mu podobają. Twierdzi, że na początku piękne kobiety na trumnach trochę niepokoiły ludzi. Ale już się z nimi oswoili.