Sobotnie drugie czytanie budżetu na rok 2006 — ustawy najważniejszej po Konstytucji RP — przebiegało na peryferiach politycznego zgiełku, paraliżującego Sejm od minionego tygodnia. Problem deficytu budżetu państwa stał się właściwie drugorzędny wobec gigantycznego deficytu prawdy w polskim życiu politycznym. Najgorzej, że nie widać żadnych źródeł pokrycia deficytu przywołanego w tytule.
Dwie największe siły polityczne, czyli Prawo i Sprawiedliwość oraz Platforma Obywatelska, zarzucają sobie wzajemnie kłamstwa z intensywnością charakterystyczną dla kampanii wyborczej. Reszta partii, z wyjątkiem SLD, wisi u klamki PiS z nadzieją na wejście do układu rządzącego. Całej klasie politycznej przydałoby się dla otrzeźwienia obowiązkowe obejrzenie dzieła Akira Kurosawy „Rashomon” lub jego westernowej kopii Martina Ritta „Prawda przeciw prawdzie”. Oba filmy kapitalnie obrazują, jak rozbieżnie można postrzegać te same wydarzenia. Pokaz w Sejmie nie miałby sensu, gdyby z prezydenckiej loży nie oglądał go także Lech Kaczyński. Komentując ostatnie wydarzenia podkreślił, że „jako człowiek bardzo wysoko ceni sobie wartość prawdy i zamierza tę wartość promować w życiu publicznym” — mimo to z założenia uznaje prawdę starszego brata.
Przyczyną ubiegłotygodniowej kompromitacji Sejmu było wniesienie w środę przez Radę Ministrów dodatkowej autopoprawki do budżetu — merytorycznie jak najbardziej zasadnej! W piątek rząd ją przekształcił, nie zmieniając żadnej cyferki, w poprawkę zwyczajną, składaną w drugim sejmowym czytaniu. Liczbowo wychodzi na to samo, natomiast proceduralnie różnica jest ogromna, albowiem przedrostek „auto” odsuwał w czasie prace nad budżetem. Nasuwa się naturalne pytanie — a czemuż to rządowy dokument od razu w środę nie został nazwany „poprawką”, w jakimż to politycznym celu Jarosław Kaczyński nakazał dostawić ów prowokacyjny przedrostek?! Premier Kazimierz Marcinkiewicz nawet nie spróbował tego wyjaśnić, ale do unikania odnoszenia się do niewygodnych faktów już nas przyzwyczaił — jego PR-owskim odwodem bywa odpowiedź: „A to dobre pytanie!”. Fakty są zaś takie, że budżetowa autopoprawka ogromnie pogłębiła deficyt prawdy, zanim została po 48 godzinach zdenominowana do zwykłej poprawki.
Innym deficytowym wątkiem jest spór o termin, w którym prezydent RP ma prawo rozwiązać parlament i zarządzić wybory. Zgodnie z konstytucyjnym nakazem, odchodzący rząd wniósł 30 września 2005 r. do Sejmu projekt budżetu. Nauczony doświadczeniem Marek Belka na wszelki wypadek złożył ten sam projekt jeszcze raz 19 października, w dniu inauguracji obecnej kadencji. A zatem kiedy upływają cztery miesiące, w czasie których parlament musi ukończyć budżet i przekazać ustawę prezydentowi do podpisu — 31 stycznia czy 19 lutego? Sejm zażarcie się kłócił z myślą o tej drugiej dacie, opierając się na drugim zdaniu art. 222 Konstytucji: „W wyjątkowych przypadkach możliwe jest późniejsze przedłożenie projektu”. Tymczasem prezydent podobno oczekuje budżetu na swoim biurku 31 stycznia... A może najbardziej uczciwe byłoby uznanie za datę startową ścieżki legislacyjnej w parlamencie dnia 30 listopada, kiedy to wpłynęła autopoprawka rządu Kazimierza Marcinkiewicza — wówczas terminem byłby dopiero 31 marca. Prezydent Lech Kaczyński mógłby stać się źródłem pokrycia przynajmniej części deficytu prawdy, wydając oświadczenie, jak głowa państwa interpretuje konstytucyjny „wyjątkowy przypadek” na przełomie kadencji parlamentu i który termin obowiązuje — ale zgodnie z wolą brata współuczestniczy w szachowaniu przez PiS pozostałych partii.
Tytułowy deficyt prawdy i tak jeszcze nie osiągnął maksimum. W tym tygodniu prezes Jarosław Kaczyński tak się może zagmatwać w żonglowaniu partnerami koalicyjnymi i tak skłócić — z wzajemnością oczywiście — z PO, że 24 stycznia dojdzie do paranoi niespotykanej w dziejach parlamentaryzmu i klub PiS zagłosuje przeciwko budżetowi swojego rządu! Pretekst łatwo się znajdzie, a będzie nim tzw. popsucie budżetu, pod który to termin da się podciągnąć dowolną poprawkę — ot, na przykład przycięcie pieniędzy na Centralne Biuro Antykorupcyjne. W sobotę wieczorem rozmawiałem z posłem PiS, bynajmniej nieszeregowcem. Jego polityczna hipoteza na najbliższe dni była nadzwyczaj precyzyjna: „A kto wie, co zdecydują bracia Kaczyńscy?”.