Dyskretny urok herbaciarni

Karolina Guzińska
opublikowano: 2003-10-10 00:00

Szesnastomilionowe miasto kwitnie. Ponownie — jak w dekadenckich latach 30.

— pojawiły się egzotyczne restauracje, bogate domy towarowe i nocne życie.

Szanghaj poraża technologią, nowoczesnością, strzelistością budynków.

— To miasto elektryzuje. Korci. Zniewala. Wciąga bezgranicznie... Powaliło mnie na kolana! Pekin, Londyn, Sydney, Paryż, Singapur, Bangkok, a nawet Hongkong niech się schowają! Szanghaj — Paryż Wschodu — jest wielki. I piękny, przebogaty. Arcybarwny. Kark boli od patrzenia na wieżowce. Architektura szokująca: modernistyczna, ale ze smakiem. Niby przepych, a wszystko pasuje — mówi Jan Żdżarski jr, fotograf, podróżnik.

Z „antykapitalistycznego” snu, Szanghaj zbudził się jako chińska stolica sztuki, mody, kultury.

— Czuć powiew Zachodu. To ośrodek ciekawego, dostatniego życia. Nowoczesne muzea i centra kultury sąsiadują z nocnymi klubami. Ludzie żyją swobodniej — uważa Kinga Potasznik, pilot wycieczek z biura podróży Opal Travel.

Szanghajczycy są uśmiechnięci, modnie ubrani. Wielu mówi po angielsku.

— Wykształceni, pałają chęcią zrobienia pieniędzy. Przywykli do białych. Ba, tu nawet mieszane pary nie dziwią! — dodaje Jan Żdżarski jr.

Wspomina tamtejszych przyjaciół — imprezy, dyskusje... Twierdzi, że Chińczycy uczą się o Polsce w szkole podstawowej. Wiedzą, kto to Lech Wałęsa, a nawet Grzegorz Lato.

— „Polska? Ach, tak! Stamtąd pochodzi Maria Skłodowska-Curie. Ona jest naszym wzorem, tak ciężko pracowała...” — słyszałem nieraz — opowiada Jan Żdżarski jr.

Miasto pędzi naprzód, otwarcie rywalizując z Hongkongiem. W 1990 r. założono w Szanghaju — na wyspie Pudong przy wschodnim brzegu rzeki Huangpu — specjalną strefę ekonomiczną. Ulokowały się tu drapacze chmur — sześćset ponad trzydziestopiętrowych budynków!

Dzielnica pulsuje życiem w dzień i w nocy. Mnóstwo świateł, świecidełek, migoczących neonów... To chińska Wall Street: siedziba giełdy, banków, firm IT, ubezpieczycieli, zagranicznych korporacji jak Kodak czy Alcatel...

Pudong to już XXII wiek! Ozdobą futurystycznego krajobrazu wyspy jest najwyższy budynek Chin — Jinmao (ma 88 pięter) — wzniesiony dla upamiętnienia półwiecza Chińskiej Republiki Ludowej. I Perła Wschodu — najwyższa wieża telewizyjna Azji (460 metrów).

— Gdzieś na 260 metrze jest taras widokowy, z cudnym widokiem. Cały Szanghaj jak na dłoni... Jest też restauracja, można się posilić — wspomina Marek Śliwka, właściciel biura podróży Logos Travel.

Chińczycy nazywają Pudong „głową smoka” — ma pociągnąć za sobą gospodarkę całych Chin.

— Nawet za głębokiej komuny robiono w Szanghaju gospodarcze eksperymenty. Bo uważano go za miasto dziwaczne, zdemoralizowane przez burżujów, na którym rewolucja kulturalna nie zdołała odcisnąć piętna... Obracają się tu wielkie pieniądze, załatwiane są duże interesy. Gołym okiem widać, że to miasto biznesu — limuzyny i kierowcy w liberii, dżentelmeni w dobrze skrojonych, ciemnych garniturach... I miasto elit: artystów, uczącej się młodzieży — wtrąca Marek Śliwka.

Szanghaj intensywnie się rozwija — przyciągając inwestorów z kraju i zagranicy, zostawił resztę Chin daleko w tyle. Chlubi się dwoma lotniskami, nowoczesnym metrem, superszybką kolejką naziemną i wielopoziomowymi skrzyżowaniami — są miejsca, gdzie samochody jeżdżą na wysokości okien III piętra! Dumą miasta jest główna ulica — Nanjing Road — jeden z najpiękniejszych deptaków na świecie. Stoją tu teatry, hotele o nowoczesnych bryłach, znane domy towarowe, restauracje... I nietypowe muzeum: chińskiej antycznej sztuki erotycznej.

U progu XX w. Szanghaj wyrósł na największy port Chin. Siłą napędową miasta był handel. Cudzoziemskie statki przypływały po herbatę, jedwab i porcelanę. Wyładowywały opium, rozprowadzane do herbaciarni „chronionych” przez lokalnych gangsterów. Wówczas wszystko w Szanghaju było na sprzedaż — nie na darmo zwano go „dziwką Orientu”!

Ówcześni szanghajczycy mawiali, że biznesu uczyli się od Brytyjczyków, ale to Francuzi pokazali im, jak żyć... Wzięło się to pewnie stąd, że większość przybytków rozrywki, z których korzystała zarówno europejska mniejszość — doglądająca swoich interesów w specjalnych strefach ekonomicznych — jak i Chińczycy, ulokowała się we francuskiej części miasta (Frenchtown). Tu i wzdłuż nadbrzeża (słynny Bund) wzniesiono na początku XX wieku budowle budzące zachwyt po dziś dzień: stylowe hotele, banki z ozdobnymi fasadami, imponujące siedziby firm i pałace przemysłowców.

— Półtorakilometrowy spacer po dawnym handlowym i politycznym centrum miasta — bulwarze Bund — pozwala poczuć się jak w Europie. To jeden z symboli starego Szanghaju. Wieje tu kolonialną nostalgią — uważa Marek Śliwka.

— W XIX w. Francuzi i Brytyjczycy traktowali Chińczyków karygodnie. Na bramach szanghajskich parków stało: „psom i Chińczykom wstęp wzbroniony”. Skąd my to znamy? — trzeźwo dodaje Kinga Potasznik.

Niektórzy twierdzą, że to najmniej chińskie z chińskich miast. Ale kolonialne pozostałości to tylko cząstka dziedzictwa kulturowego Szanghaju — turyści ciągną i do buddyjskiej świątyni z siedmiopiętrową pagodą (okres dynastii Sung, 960-1279 r.), i taoistycznej świątyni Weng.

— A sfotografować się trzeba — obowiązkowo! — przed XIX-wieczną świątynią Nefrytowego Buddy — z dwumetrowym posągiem z nefrytu zdobionego złotem i klejnotami — dorzuca Marek Śliwka.

W Szanghaju zachował się także jeden z najpiękniejszych przykładów chińskiej sztuki ogrodniczej — klasyczny ogród Yu Yuan z czasów dynastii Ming (XVI wiek). Założyli go dworscy urzędnicy. Prace trwały ponad 20 lat.

— Kontentuje wzrok i koi duszę — mówi Marek Śliwka.

— Zbierali się tu chińscy opozycjoniści występujący przeciwko francusko-brytyjskiej dominacji — przypomina Kinga Potasznik.

Styk chińskości z kulturą europejską widać też w gastronomii. Według Marka Śliwki, Szanghaj to jedno z niewielu miejsc w Chinach, gdzie zje się wieprzowe kotlety.

— Europejskie obiady, kolacje... Tak nawołują plakaty — łatwo więc trafić do restauracji z menu bliskim naszemu podniebieniu — dodaje.

Zwiedzając miasto — zarówno jego zabytki, jak i kulinarne atrakcje — nie sposób pominąć herbaciarni Wuxinting z Mostem Dziewięciu Zakrętów (XVI w.).

— Długo by mówić o herbacie! Zieloną podaje się w każdej restauracji, na przystawkę. Nie pytają nawet, czy się chce... Najwięcej odmian herbaty — z całego świata — można spróbować w herbaciarniach. Pięknie podana, na wytwornych tacach, w porcelanowych filiżankach ręcznie malowanych w misterne wzory. A czajniczki! To dzieła sztuki. Na podstawkach podgrzewanych świeczką, dzięki czemu można niespiesznie delektować się napitkiem. Do tego cukier, miód, konfitury, ciasteczka... Nie najlepsze, z mąki rozbełtanej z wodą — i tak wypieczone, że jedzenie grozi połamaniem zębów — opowiada Marek Śliwka.

Opisuje intymność herbaciarni: półmrok — oświetlenie tylko boczne i ze stojących na podłodze lamp — przytulny klimat... Picie herbaty w takim otoczeniu to pretekst, by spędzić kilka godzin przy pogawędce na nie do końca poważne tematy.

— Choć widziałem i biznesmenów zapijających nią ubite transakcje... Herbaciarnia to dobre miejsce do „podglądania” Chińczyków. Próby odgadnięcia — z gestykulacji i uśmiechów — co im w duszy gra. Jedyna wada tych przybytków to dym papierosowy. Dla niepalących — udręka... Z drugiej strony, pasma snujące się między ludźmi, smugi za kelnerkami, dym oplatający filary — wszystko tworzy nieziemską atmosferę — wspomina Marek Śliwka.

Szanghajskie herbaciarnie wydały mu się idealnym miejscem do oświadczyn.

— Nie znam chińskiego, ale sądząc po rumieńcach na licach młodych panien domyślam się, że było tam mówione coś ważnego — zalotnik patrzył wybrance głęboko w oczy i chwytał za rękę... Nieśmiałym radzę podróż do Szanghaju i oświadczyny w tamtejszej herbaciarni! — zachęca.