Hazardowy paraliż zmobilizował celników

Marcel ZatońskiMarcel Zatoński
opublikowano: 2016-04-12 22:00

Poprzedni rząd po „aferze hazardowej” trzymał się z dala od tematu nielegalnej bukmacherki. Nowy rozpoczął „głębokie analizy”.

Diagnoza dla wszystkich na rynku od lat jest jasna — po wprowadzeniu w 2009 r. w aferalnym cieniu ustawy hazardowej strumień pieniędzy z gier losowych i bukmacherki, zwłaszcza w internecie, zaczął płynąć do firm zarejestrowanych za granicą. Te działające legalnie w Polsce przegrywają z nimi walkę o klienta, bo z powodu relatywnie wysokich podatków (12 proc. od obrotu) nie są w stanie zaoferować konkurencyjnych stawek. Za diagnozą przez lata nie poszła jednak żadna terapia.

— Był paraliż wokół tego tematu — przyznaje Ireneusz Raś, poseł Platformy Obywatelskiej i przewodniczący sejmowej Komisji Sportu. We wtorek w Sejmie Ministerstwo Finansów przedstawiło posłom informację o tym, co resort — głównie rękami Służby Celnej — robi w sprawie nielegalnego hazardu. Na razie głównie myśli.

— W tej chwili prowadzimy w resorcie głęboką analizę, dotyczącą możliwości wprowadzenia zmian w prawie, które ograniczyłyby skalę nielegalnego rynku hazardowego i bukmacherskiego w Polsce. Mogę tylko zapewnić, że jej wyniki będą znane wkrótce — mówi Marian Banaś, wiceminister finansów i szef Służby Celnej.

Obecnie w Polsce zarejestrowanych jest tylko pięć firm bukmacherskich, które odprowadzają podatki od przyjmowanych zakładów. To STS, notowana na warszawskiej giełdzie Fortuna, Milenium, Totolotek oraz E-toto. — W ubiegłym roku przychody podatkowe od tych firm sięgnęły 58 mln zł — informuje Arkadiusz Łaba z Departamentu Kontroli Celnej, Podatkowej i Kontroli Gier w resorcie finansów. Kilkakrotnie więcej pieniędzy ucieka fiskusowi. Firma doradcza Roland Berger, w raporcie przygotowanym na zlecenie płacących w Polsce podatki firm bukmacherskich, szacowała udział tzw. operatorów offshore na 90 proc. rynku, którego wartość szacuje się na 5 mld zł.

— Uważamy, że te szacunki są nieco przesadzone, ale według nas sytuacja nie jest znacznie lepsza — firmy płacące w Polsce podatki mają 15-20 proc. rynku — mówi Arkadiusz Łaba. Na razie główną metodą walki z uciekającymi przed podatkami bukmacherami było blokowanie stron, podjęto też próby ścigania graczy. Efekty nie są jednak powalające.

— W przypadku gier hazardowych w internecie, oferowanych z polskich serwerów, w pełni kontrolujemy przestrzeganie zakazu, wprowadzonego ustawą z 2009 r. Dowodem na to jest choćby liczba zablokowanych w ubiegłym roku domen, które naruszały przepisy ustawy — było ich 668. Faktem jest jednak, że w przypadku serwerowni za granicą nie mamy właściwie żadnych narzędzi, by je blokować — mówi Marian Banaś.

Działający zgodnie z polskim prawem bukmacherzy od dawna apelują o wprowadzenie blokad stron ich zagranicznych konkurentów, którzy nie zarejestrowali się w Polsce, nie płacą tu podatków i nie mają serwerów.

Łukasz Czucharski z Pracodawców RP zwracał uwagę na to, że na gruncie prawa telekomunikacyjnego można już blokować strony internetowe, jeśli zagrażają porządkowi publicznemu. Przedstawiciele resortu finansów stoją jednak na stanowisku, że przestępstwa karno- -skarbowe to „nie ta ranga”.

— Funkcjonujemy na rynku w chorej sytuacji. Zagraniczne firmy robią, co chcą, tyle że nie sponsorują polskiego sportu i oficjalnie się nie reklamują, choć zatrudniają do reklam polskich celebrytów. Pierwszym krokiem powinno być egzekwowanie prawa, czyli po prostu wprowadzenie blokad. Dopiero potem można się zastanawiać nad tym, jak powinna wyglądać nowa ustawa hazardowa i jak wysoki powinien być podatek, by działalność w szarej strefie przestała się opłacać. Można pójść np. ścieżką angielską czy bułgarską — tam zmieniono przepisy, zachęcając zagranicznych bukmacherów do rejestracji, ale najpierw musieli zapłacić podatek za lata nielegalnej działalności — mówi Mateusz Juroszek, prezes STS. © Ⓟ