To już ponad 100 dni, od kiedy prezydent USA nie pokierował żadną ze swoich zabawek — tak Bloomberg określa kolekcjonerskie modele aut w jego garażu. Donald Trump przyznał, że brakuje mu prowadzenia auta, co nie powinno dziwić, skoro przepisy o bezpieczeństwie nie pozwalają mu zasiąść za kierownicą limuzyn powstałych nawet na specjalne zamówienie. Tak jednak, jak nietypowej wersji cadillaca czy lamborghini można się spodziewać po tym inwestorze, tak lepiej zastanowić się, czy nie będąc przyszłym prezydentem, warto przemalowywać karoserię na różowo.

Dziewicze porsche
Bugatti pod kolor rękawiczek? Tamara Łempicka, malarka słynąca m.in. z autoportretu w aucie tej marki, wiedziała, jak zasadny jest dobór samochodu pod kolor ubioru. W czasach dwudziestolecia międzywojennego spełnianie takich kaprysów nie było jednak tak powszechne jak dzisiaj, kiedy z opcji można skorzystać za opłatą, ale u różnych producentów. Możliwość wybrzydzania z praktycznie nieograniczonej palety odcieni nazywa się w branży „Paint-to-Sample” i w zależności od producenta kosztuje zazwyczaj 5-10 tys. USD (19-39 tys. zł). Na najbliższej aukcji RM Sotheby’s — jednym z największych takich wydarzeń na świecie — wystawionych zostanie nawet kilka samochodów powstałych na zamówienie, w tym poszukiwane porsche 911 carrera, którym od nowości nikt jeszcze nie jeździł po drodze. Na rynku kolekcjonerskich samochodów to stan prawie nieosiągalny i wyśniony — bardziej może niż dokument potwierdzający, że auto stało w garażu przyszłego prezydenta. Egzemplarz, który będzie licytowany 27 maja, jest jednym z dwóch z modelu 911 carrera RSR wyprodukowanych na życzenie, z wnętrzem w całości wyścielonym skórą. Na liczniku ma zaledwie 10 testowych kilometrów, dlatego na pierwszy rzut mniej wprawionego oka nie zachęca — mimo że opuścił fabrykę w 1993 r., wciąż jest pokryty tworzącą bure zacieki ochronną warstwą kosmoliny. Mogąc sobie pozwolić na wydatek przewidywanych 2-2,2 mln EUR (8,5-9,3 mln zł), trzeba jednakwziąć pod uwagę, że skoro potencjał inwestycyjny egzemplarza podnosi jego całkowicie nienaruszony stan, jadąc nim do myjni i w miasto, możemy od razu trochę stracić.
Kto bogatemu zabroni
Stawiając raczej na połysk niż na oryginalną fabryczną powłoczkę, dobrze spojrzeć na rok późniejsze lamborghini diablo SE30, którego estymacja jest znacznie niższa, bo dochodzi do 450 tys. EUR (1,9 mln zł). Z niekwestionowanych zalet: auto wyprodukowano w limitowanej serii na 30. rocznicę firmy, nadając mu większą moc i lekkość, niż ma standardowe diablo. Z zalet mniej oczywistych — dodano mnóstwo elementów na zamówienie właściciela, m.in. miękką w dotyku kierownicę i karoserię w niespotykanym różowym odcieniu. Z punktu widzenia inwestora dobry wybór?
— To zależy. Jeżeli zmiany dokonała znana osoba, to oczywiście może to wpłynąć na wartość, np. jeśli był to znany kolekcjoner. Do dzisiaj w firmach takich jak Rolls-Royce czy Ferrari znani kolekcjonerzy danych marek zamawiają mocno spersonalizowane auta, czasem niepodobne do modelu seryjnego — wtedy oprócz pochodzenia w grę wchodzi jeszcze większa rzadkość obiektu — komentuje Michał Wróbel, dyrektor domu aukcyjnego Ardor Auctions. Potencjał inwestycyjny w takim przypadku jest zawzyczaj proporcjonalny do różnicy w cenie.
— Jeśli wersja danego auta dla zwykłego śmiertelnika będzie dwa razy tańsza niż wersja spersonalizowana, to gdy pierwsza zwiększy wartość, druga podobnie. Przykładowo — gdy zwykłe auto zdrożeje z 200 do 300 tys., to na zamówienie indywidualne zwiększy wartość z 400 do 600 tys. Trzeba przy tym pamiętać, że im droższe auto, tym mniejsza marża i elastyczność — tym trudniej wytyczyć reguły, jak taka spersonalizowana wersja będzie się na rynku zachowywać — dodaje Michał Wróbel.
Według Bloomberga, Donald Trump również postawił kiedyś na lamborghini diablo, tyle że z serii VT roadster. We wrześniu ubiegłego roku egzemplarz został wylicytowany na platformie Ebay do 460 tys. USD (1,8 mln zł), co według Hagerty — firmy ubezpieczającej samochody klasyczne — jest wartością o 75 proc. wyższą od średniej ceny diablo. Zdaniem ekspertów Hagerty, zwyżkę zagwarantowało i pochodzenie auta z kolekcji Trumpa, i całkowita unikatowość w obiegu. Model wyprodukowano w bardzo wąskiej serii 30 egzemplarzy, dostępnych w dwóch kolorach: żółtym i „titanium metallic”, czyli srebrzystoszarym. Donald Trump, jak można się było spodziewać, zamówił w „le mans blue” — niebieskim tak ostrym, że rzadko widywanym w przyrodzie.