Bistro de Paris uwiło sobie gniazdko na tyłach Teatru Wielkiego. W trakcie naszych przeszpiegów urzekło nas niegdyś świetnymi nereczkami cielęcymi. Kiedy udaliśmy się tam niedawno, nereczki niestety wyparowały. Ale może i dobrze. Spróbowaliśmy innych smakołyków. Nazwy dań wprawdzie po francusku, lecz z dyskretnym tłumaczeniem na polski (nie dla poliglotów).
Od razu zauważyliśmy escargots de bourgogne (28 zł), czyli ślimaki po burgundzku. Zaproponowano do nich chablis. Przytaknęliśmy, bo to w sumie krajanie. Ślimaki pojawiły się pewne siebie. W szalu „creme de persil” i wyraźnych powiewach czosnku. Spróbowaliśmy tę parkę. I niespodzianka. Ślimaki chablis zdecydowanie odrzuciły.
Cicho poprosiliśmy o czerwonego burgunda. Podano Givry 1er Cru La grande Berge, 2003, Domine Michel Goubard (150 zł). Z emocji wyraźnie nabrał rumieńców. Tym razem smakowo była to już inna bajka. Ale trudno się dziwić. W tajemnicy nam doniesiono, że ślimaczki burgunda wcześniej już zapoznały — delikatnie się w nim pławiąc. Po tych sukcesach, gdy już wychłodniał, burgund nabrał pewności siebie. Zażądał cielęcego mleczka z młodą kapustą i truflami (63 zł). Zdecydowanie wiedział, co robi. Też było pysznie. A o co z tym mleczkiem chodzi? Dziecinnie proste — to przecież noix de riz de veau.
Ślimaki po burgundzku.
Restauracja Bistro de Paris
pl. Piłsudskiego 9
Warszawa
Stanisław J. Majcherczyk