Być może, lecz w tym szaleństwie jest metoda. Cztery mocne głowy układają przepis na ozłocony zyskami rodzinny biznes.





Kilka kwadransów pośród szaleńczo jadących tirów ze Wschodu i zaczyna się nieco inny, niewarszawski już świat. Tuż przy obwodnicy Garwolina stoi okazała siedziba i magazyny z wybitym jak wół neonem: Lechpol. Tu nawet nazwa jest na opak wielkomiejskim modom, podobnie jak konstrukcja firmy. Raz, że rodzinna. Dwa, że już całkiem niemała i w wielu segmentach rzucająca — skutecznie — wyzwanie samemu Samsungowi. Trzy, że ograniczająca własną zachłanność. Już na wejściu Zbigniew Leszek, szef i założyciel Lechpolu, rzuca: — Pan pyta o giełdę, agresywną strategię, podejmowanie dużego ryzyka. Ja odpowiadam, że nigdy nie miałem zakusów, żeby tworzyć ogromną organizację. Chciałem tylko, żeby jej kapitał pozwolił na długofalowy stabilny rozwój, kiedy chłopcy przyjdą do firmy.
Zew kaczki
Trudno się wyzbyć wrażenia, że Leszek senior miał długofalowy plan co do swoich „chłopców” i pewność, że prędzej czy później poczują zew wspólnej krwi i powrócą do rodzinnego miasteczka. Jak to szło u Mirona Białoszewskiego w wierszu „Idę po chleb dla mamy”? „Mijam dwie kaczki. — Całe życie w Garwolinie? — Dlaczego nie?”
Dziś Lechpol to z punktu widzenia księgowego poezja: około 160 mln zł przychodów rocznie i kilkanaście milionów zysku. W grupie jest 12 marek elektronicznych: od kabli i żarówek przez specjalistyczne urządzenia miernicze i zestawy samochodowe audio po wielkie telewizory. Wyróżniają się dwa zuchwałe projekty: Krüger&Matz, czyli marka skupiająca się głównie na smartfonach, tabletach i akcesoriach muzycznych ze średniej półki, oraz LPelektronik — sieć 40 sklepów z elektroniką. Najnowszy salon właśnie powstał w warszawskim centrum handlowym Modo i oferuje niemal 2 tys. produktów Lechpolu. Te dwa pomysły najbardziej nakręcają młode pokolenie Leszków.
Apetyt na zero
A więc „chłopcy” (a tak naprawdę już dojrzali faceci): pierwszy przychodzi Marcin, najmłodszy, 28-letni. Nieco wycofany, woli obserwować, zbierać dane i analizować. Puentuje rzadko, lecz celnie. W naukach ścisłych jest tak uzdolniony, że po MBA na australijskim uniwersytecie Wollongong zaproponowano mu tam pracę. Wrócił jednak, dołączył do Lechpolu jako ostatni z braci w 2013 r. Odpowiada m.in. ze e-commerce, ma za sobą także pracę sprzedawcy w sklepie LPelektronik w Puławach. — Nie startujemy od zera jak tata, to widać gołym okiem. Dzięki fundamentom zbudowanymprzez ojca możemy odważnie rozwijać firmę, rozszerzać naszą działalność na rynki zagraniczne. Wiemy, że w Polsce rynek jest bardzo konkurencyjny, a ekspansja zagraniczna stwarza nowe możliwości rozwoju — mówi Marcin Leszek. Zaraz przychodzi Mariusz, spóźniony wyjątkowo po ważnym tenisowym meczu. Zbigniew Leszek nie ukrywa, że najbardziej zżyty biznesowo jest właśnie z tym 35-latkiem, który dołączył do firmy w 2005 r. po skończeniu MBA również w Wollongong. — Sporo jeździliśmy z tatą po świecie w służbowych sprawach. Ja tu uchodzę za takiego drugiego po tacie prezesie strażnika budżetu — przyznaje Mariusz Leszek, odpowiedzialny m.in. za zakupy i jakość produktów, wytwarzanych głównie w azjatyckich fabrykach.
Polot bez rapera
Nie byłoby „chłopców” bez środkowego, najbardziej krnąbrnego, ale i ekspresyjnego z rodzeństwa: 32-letniego Michała. — Tak sobie siedzieliśmy, dłubaliśmy z Mariuszem, szło nam dobrze, ale brakowało nam polotu. Teraz to się fajnie układa, Marcin daje wkład analityczny, a Michał ten wiatr w łódkę, ten polot, biorąc na siebie od 2010 r. marketingową stronę rodzinnego biznesu — przyznaje Zbigniew Leszek.
Leszek, błyskotliwy ironista, dorzuca jeszcze erratę od taty: kiedy się ze mną wszyscy zgadzają, to jestem otwarty. 56-letni Zbigniew Leszek jest konsekwentny w roli lidera. Kiedyś postanowił, że zamiast zatrudniać menedżerów ze szklanych biurowców, zbuduje coś wyjątkowego z udziałem familii i to u siebie — w Miętnem pod Garwolinem. I choć działkę przy Alejach Jerozolimskich wciąż ma, a w szufladzie trzyma projekt biurowca, to twierdzi, że nie planuje ucieczki do Warszawy. Przecież już dawno ją przeskoczył, rozkręcając biznes m.in. w Holandii i Rumunii. Teraz dogląda inwestycji, szuka szans rozwoju i trzyma wszystko mocno w garści: nie chce, mówiąc kolokwialnie, żeby młodsze pokolenie 25-letni kapitał Lechpolu rozpirzyło w drobny mak.
Gibka kosa
Początki Zbigniewa Leszka to może nie łzawa, pozytywistyczna powiastka, ale też nie instrukcja, jak się szybko wzbogacić. — Zawsze pracowałem. Jako podrostek pomagałem sąsiadom w gospodarstwie, jak trzeba było, to i kosą się zarabiało na chleb. Od małego byłem ciekawski, wszystkiego chciałem spróbować, nosiło mnie — opowiada prezes Lechpolu. Energię pożytkował w sporcie. Obdarzony gibkim ciałem i świetnym wyskokiem, postawił na siatkówkę. Szło mu nieźle aż do wypadku na frezarce, która uszkodziła mu rękę na długie kwartały. Wówczas coś się w nim zmieniło — porzucił ambicje siatkarskich wyżyn. W końcu lat 70. los rzucił go do studium pedagogicznego w Ciechanowie, gdzie poznał nie tylko przyszłą żonę, ale też podstawową zasadę: na pracy fizycznej nie zarobisz tyle, co na handlu. Z jednym zastrzeżeniem: do niego też trzeba mieć krzepę.
To Michał wymyślił Krüger&Matz, to on gra siebie samego w telewizyjnych kampaniach tej marki, drwiąc m.in. z superdrogich słuchawek sygnowanych przez pewnego amerykańskiego rapera. — Po studiach z ekonometrii musiałem sobie coś udowodnić. Pracowałem w finansach, m.in. w Avonie, Deloitte, E&Y, potem wraz ze wspólnikiem tworzyliśmy oprogramowanie dla traderów. Polot? Ten miałem od zawsze — twierdzi Michał Leszek. — Polot i rozmach — docina Mariusz. I wszyscy w śmiech.
Kapitan na cztery głosy
To cali oni — we czwórkę stanowią zgraną pakę. Są pod napięciem, czują się silni, pewni siebie, a jednocześnie są do bólu ze sobą szczerzy. Bracia przyznają: wciąż się uczą i niektóre ich błędy sporo kosztują. Oczywiście demokracja demokracją, ale lider, mający osobny gabinet i wkład w każdą kluczową decyzję, jest jeden. — Często nasze kolejne ruchy to decyzje wypracowywane w trudnym kompromisie. Razem jako młodzi mamy trzy głosy. Ale tata nieraz studzi nasz huraoptymizm. Ma cztery głosy — zdradza Mariusz Leszek. Michał Leszek: — Po trzecim roku studiów usłyszałem od taty: w te wakacje nie będziesz miał wiecznej imprezy, idziesz na praktyki. Przekazał mi potem wiele szczerych uwag. Teraz też nieraz między nami iskrzy, ale nie obrażamy się na siebie. Znam powiedzenie, że węgiel potrzebuje wysokiego ciśnienia, by stać się diamentem — przyznaje średni z braci. Ich wspólna dewiza brzmi: czasem będziemy się kłócić, ale kochać zawsze. Mariusz
Syrenka z wikliny
— Rozładowywanie wagonów z węglem wspominam średnio. Herbatę w granulacie — dużo lepiej. Wystarczyło pojechać do zakładu konfekcjonowania w Ostrowi Mazowieckiej i kupić dwie duże torby paczek herbaty. W sklepach raziły puste półki, a ja, wskakując z herbatą na oddział szpitalny lub do biur w Ciechanowie, mogłem liczyć na duże przebicie. Granulowana herbata była wówczas u szczytu swej chwały — śmieje się Zbigniew Leszek. Ciągoty do majsterkowania podsunęły mu inny pomysł na small business: zaczął skręcać lampki z wikliny. W powiecie szły jak woda. Zarobił na pierwszą syrenkę, w międzyczasie wypalając portrety na sklejce. — Z mojej ówczesnej pensji nauczyciela WF-u i szefa internatu w Miętnem nie dało się wyżyć. Pracowałem od rana do wieczora, ale na nogach się trzymałem — wspomina twórca Lechpolu.
Tesla za brzoskwinie
Z tym internatem i wyciąganiem dzieciaków z życiowych perturbacji (miał pod opieką 400 nastolatków) historii było co nie miara. Grunt, że młodziaki go lubiły — wieczorami, po kolacji, gdy lekcje odrobione i wkrada się nuda, zabierał ekipę na siatkówkę na halę. Grali do upadłego. A rano od nowa kołowrotek. Wakacje? Robota w Czechosłowacji, Berlinie, Grecji. W żadnym razie nie na bogato, ale w Grecji odłożył na malucha. — Jechałem w ciemno. Wywoziłem, ile się dało, zwoziłem gotówkę. W Grecji zrywałem brzoskwinie, wracałem do kraju bez namiotu, rakiet tenisowych i aparatu fotograficznego, za to z twardą walutą — wyjaśnia.
To był ostatni akord biznesowego misz- -maszu. Wkrótce potem Zbigniew Leszek załapał się na pociąg z napisem „rewolucja technologiczna”. Lecz niech nikogo nie zmyli, że jednym z jego pierwszych, pośrednich dostawców elektroniki była Tesla.
Singapur na słowo
Tesla A.D. 1989 to nie żaden gładki wizjoner w typie Elona Muska, lecz siermiężna, socjalistyczna czechosłowacka fabryka wszelkiego ustrojstwa, stosowanego w rozwijającej się technologii telewizyjnej i radiowej. MDA 3510 i MCA 660 — to oznaczenia dwóch pierwszych hitów importowych Leszka, ściąganych z czechosłowackich hurtowni. Za techniczną kompilacją liter i cyfr stały układy scalone, wykorzystywane m.in. w systemach telewizyjnych PAL-SECAM i w odbiornikach radiowych. Producentów elektroniki w Polsce wówczas nie brakowało i to właśnie ich zaopatrywał rodzący się Lechpol. Zbigniew Leszek zaczął kursować vanem na trasie Garwolin — Warszawa. Raz, że tylko ze stolicy można było wysłać faks, dwa, że kwitła tam giełda na Wolumenie. Rozkład tygodnia był jasny: w dni powszednie pozostawał ambitnym szefem ośrodka sportu w Miętnem, w weekendy meldował się na giełdzie. Rewolucja czaiła się daleko: w 1990 r. Zbigniew Leszek wylądował w Singapurze i świat wywrócił mu się do góry nogami. — Wtedy sobie uświadomiłem, że zabawa w etat nie ma sensu. Zobaczyłem ogromne szanse. Wówczas w Singapurze mieliśmy — jako Polacy — nieskazitelną opinię, wystarczyła umowa ustna i towar płynął do Europy. Zaczęliśmy ściągać coraz bardziej zaawansowane układy scalone, montowane w dekoderach, telewizorach. Kupowaliśmy pawilony na Wolumenie, budowaliśmy sieć dystrybucyjną w Polsce i za granicą. Krok po kroku, łyżeczka po łyżeczce. Konserwatywnie, ale konsekwentnie. Nie zbudowałem domu, zanim nie byłem pewien, że 90 proc. zysków mam odłożone na rozwój firmy — podkreśla przedsiębiorca.
Wypalone tranzystory
Rok po roku dokładał też kolejne produkty i komponenty do oferty firmy — ma ich już tysiące. Nie tak dawno stwierdził, że zbywa mu trochę kapitału, więc wraz z synami powołał spółkę, która zbudowała centrum logistyczne w Garwolinie, dziś w pełni wynajęte i zarabiające kilka milionów złotych rocznie. Gdy szukał oddechu od biznesu, na kilka lat wciągnął się w lokalną politykę — został radnym powiatu. Szybko jednak zatęsknił za biznesem. Przedostatnim dużym skokiem w historii Lechpolu była kolejna fala zmian w technologii, związana z naziemną telewizją cyfrową. Tunery DVB-T szły jak ciepłe bułeczki, Leszkowie mieli jednak świadomość, że to jednorazowy strzał, a nie długofalowy biznes. Szukając wzrostów i marż, postanowili wyjść poza rynek hurtowy — stąd pomysł na Krüger&Matz i sieć sklepów LPelektronik. — Myślimy też o dużej inwestycji wspieranej unijnymi pieniędzmi, stawiamy na centrum serwisowe i badania nad produktami. Teraz kręci mnie rozwój, już nie liczę w pamięci stawek za 154 tranzystory. Tu jestem wypalony — przyznaje Zbigniew Leszek. Ale od czego ma chłopaków? Ci od kilku lat zażarcie walczą o lokalny rynek elektroniki użytkowej, zdominowany przez chińskich i koreańskich producentów. Wyniki? Przychody Krüger&Matz to już ponad 30 mln zł rocznie. Dużo? Wciąż mało.
Walka na poduszce
— Ambicje mamy dużo większe. Teraz celujemy w kilka rynków Europy Zachodniej. Zawsze idziemy na granicy wytrzymałości, nieco po bandzie i nie stawiamy sobie dalekosiężnych celów w Excelu. Po prostu robimy tyle, na ile nas stać, mamy miękką poduszkę w postaci skali i wszechstronności Lechpolu — ocenia Michał Leszek. Jego starszy brat przytakuje. — Płynnie zmieniamy strategię. W 2014 r. sprzedaliśmy 50 tys. telefonów przez dużych dystrybutorów. I co? Niemal nic na tym nie zarobiliśmy. W tym roku może to być 40 tys. telefonów, ale sprzedawanych inaczej, niezależnie od największych graczy, zatem z większą premią dla nas — wyjaśnia Mariusz Leszek. A na rynkowy debiut czekają już modele przenośnych komputerów, drony, bardziej zaawansowane telefony. „Polska firma, niemiecka nazwa, chiński produkt” — pokpiwają niektórzy, słysząc o Krüger&Matz.Michał Leszek się na to nie obraża. Wyjaśnia za to, że inwestycje w markę, wzornictwo (np. słuchawki z elementami szlachetnego drewna) i we własne centrum serwisowe będą podwaliną sukcesu. Oczywiście długofalowego. Sieć LPelektornik? Eksperymenty trwają, niektóre sklepy są już rentowne. Michał Leszek: — Uczymy się, jak zarabiać na każdym metrze półki. Co dalej? Żadnej giełdy, korporacji ani przejadania zysków. W niedzielę rodzinny obiad, tenis, piłka. W poniedziałek zebranie całej paczki: pomysły, sprzeczki, żarty. I kolejna porcja zdrowego ciśnienia na węgiel, by zmienił się w diament. &