Twierdzenie, że polski przemysł stoczniowy potrzebuje wsparcia państwa, to już prawie truizm. Mimo to do znudzenia trzeba o nim przypominać — zwłaszcza, że krajowym zakładom przyszło rywalizować z zagranicznymi konkurentami, którzy są szczodrze wspierani przez własne rządy. Wolny rynek w światowym przemyśle stoczniowym okazał się fikcją, więc i nasze władze zdecydowały się wesprzeć krajowych producentów, zarówno ze Szczecina, jak i Gdyni.
W równie fatalnej sytuacji są kooperanci stoczni i nie można wykluczyć, że oni również wkrótce ustawią się w kolejce po poręczenia Skarbu Państwa. Gwarancji chcą też spółki z branży motoryzacyjnej i hutniczej. Długo można by wymieniać firmy i sektory wyciągające rękę po pomoc państwa. Tyle tylko, że jeśli budżet będzie poręczał wszystko i wszystkim, to gwarancje Skarbu Państwa mogą wkrótce okazać się niewiele warte.
Jest jeszcze jedno niebezpieczeństwo, zwłaszcza dla prywatnych firm. Po deklaracji premiera Leszka Millera o podjęciu działań ratunkowych wobec Stoczni Szczecińskiej nikt chyba nie ma wątpliwości, że rząd nie jest dobrym wujkiem i za darmo nie pomoże. W przypadku spółki ze Szczecina chciał renacjonalizacji, czego zażąda od Grupy Stoczni Gdynia, tego na razie nie wiadomo. Jeśli cena za pomoc GSG będzie taka sama jak wobec Stoczni Szczecińskiej, rychło może okazać się, że znowu większość krajowych firm — a w każdym razie tych dużych — ponownie jest w rękach Skarbu Państwa. W takiej sytuacji zaś, proces ich prywatyzacji musiałby się pewnie rozpocząć od nowa.
Wydaje się, że z tego błędnego koła nie ma już wyjścia. Wbrew pozorom, metoda może okazać się jednak bardzo prosta. Wystarczy, by państwo nie wtrącało się do gospodarki, a skupiło na obniżeniu podatków, opracowaniu prostych i czytelnych przepisów prawnych. Należałoby też jasno określić kompetencje organów mających sprawować kontrolę nad zarządami. Wkrótce bowiem może okazać się, że w aresztach zabraknie miejsca dla „niegospodarnych”.