Okolicznością wręcz fatalną okazuje się pisanie wszystkich polskich
konstytucji po 1918 r. „pod” kogoś lub przeciw komuś. Ośrodek władzy przeciągany
był w zależności od wpływów tego, kto ową władzę akurat trzymał. Zaczęło się 17
marca 1921 r., kiedy wprowadzono ustrój parlamentarno-gabinetowy, aby do słabej
prezydentury zniechęcić marszałka Józefa Piłsudskiego. 23 kwietnia 1935 r.
wahadło przesunęło się na drugą stronę i prezydenta umocowało jako „czynnik
nadrzędny w Państwie”. Nanosząc poprawki w Konstytucji PRL z 22 lipca 1952 r.,
Józef Stalin nakazał komunistom skupienie władzy w rządzie, czemu Bolesław
Bierut natychmiast się podporządkował, zamieniając urząd prezydenta na
kolektywną
Radę Państwa, sam zaś zajmując fotel premiera. Po zmianach ustrojowych w 1989 r. i przywróceniu prezydentury Lech Wałęsa starał się wyrwać jak najwięcej władzy — nic dziwnego, że prace komisji konstytucyjnej pod przewodem Aleksandra Kwaśniewskiego zmierzały w kierunku ustroju kanclerskiego. Nagły zwrot nastąpił, gdy sam Kwaśniewski został głową państwa. W rezultacie ustrój przyjęty w Konstytucji RP okazał się mieszańcem — w zasadzie jest parlamentarno-gabinetowy, ale z silnym akcentem prezydenckim.
Dzisiejsza jubilatka przyjęta została 25 maja 1997 r. w dziwnym
referendum, dla którego ważności wyjątkowo nie obowiązywał próg frekwencyjny.
Wyniki głosowania, odniesione do wszystkich uprawnionych, były następujące: za —
22,59 proc., przeciw — 19,67 proc., nieobecna większość — 57,74 proc. I o tych
realiach trzeba pamiętać. Ale z drugiej strony — to prawdziwy cud, że w
podzielonej Polsce w ogóle udało się jakąś konstytucję uchwalić i nawet uzyskać
przewagę głosów (wśród tych, którzy poszli do urn) dla jej zatwierdzenia.
W ciągu minionych dziesięciu lat najbardziej mnie zdumiewał aplauz dla wielu przepisów Konstytucji RP ze strony jej zadeklarowanych wrogów — kiedy tylko dochodzili do władzy. Kapitalnym przykładem była przemiana Mariana Krzaklewskiego, który przed referendum w 1997 r. chciał intronizować Chrystusa Króla dla ratowania Rzeczypospolitej ginącej pod bezbożną konstytucją — a po kilku miesiącach pełną garścią czerpał z niej władzę dla AWS.
Ale rekord nie do pobicia ustanowili bracia Kaczyńscy. Budując dziesięć lat temu równowagę między uprawnieniami prezydenta i premiera, ojcowie konstytucji w najczarniejszych snach nie przewidzieli, że oba te ośrodki władzy staną się jednością. Postępując zgodnie z literą — ale nie z duchem — Konstytucji RP, bliźniacy podejmują decyzje zaskakujące nawet ich najbliższe otoczenie. A to przywrócą — wstydliwie, w środku nocy, bez mediów — Andrzeja Leppera na stołek wicepremiera, a to go nagle wyrzucą… A to taktycznie odwołają ministrów zagrożonych wotum nieufności, a to ich ponownie powołają…
Apetyt na władzę rośnie w miarę rządzenia, dlatego prawdziwą opoką IV RP byłoby skopiowanie z przedwojennej konstytucji kwietniowej przepisu, że prezydencki „czynnik nadrzędny” dosłownie „mianuje według swego uznania Prezesa Rady Ministrów”. Na szczęście dla Polski — są to tylko mrzonki. A w najbliższą niedzielę będziemy mieli w tej sprawie co nieco do powiedzenia przy urnach.