Komentarz Jacka Zalewskiego: Troska i bezsilność

Jacek Zalewski
opublikowano: 2008-09-02 08:28

Zwołany przez sprawującego unijne przewodnictwo Nicolasa Sarkozy’ego kilkugodzinny nadzwyczajny szczyt Rady Europejskiej w Brukseli był rzeczywiście „extraordinaire” w rozmaitych warstwach. Ot, na przykład jego nominalni gospodarze zrobili sobie małą przyjemność — z wszelkich identyfikatorów wyeliminowany został język angielski i pozostał tylko francuski. Jak Unia Unią — oba te języki są równorzędne we wszystkich dokumentach, a jeśli któraś prezydencja (np. ostatnio Słowenia) wybierała jeden, to rzecz jasna angielski.

Nam „gruziński” szczyt najbardziej zapisze się w pamięci składem reprezentacji. Pierwszy raz w historii polskiego uczestnictwa w posiedzeniach Rady Europejskiej przewodniczącym delegacji był prezydent, siedział przy nim premier, a trzecie krzesło zajmował minister spraw zagranicznych. Standardem UE jest delegacja dwuosobowa, czyli premier — a z niektórych państw, np. z Francji czy z Litwy, prezydent — w towarzystwie ministra. Jednak trzeba wyraźnie podkreślić, że Polska nie jest wyjątkiem — podobne problemy kompetencyjne mają kraje, w których konstytucje zazębiają uprawnienia głów państw i rządów. Od lat przoduje w tym Finlandia, której prezydent Tarja Halonen swoich uprawnień nie daruje, a premier Matti Vanhanen wygląda przy niej niemal jak giermek. Trójkowo reprezentowana była wczoraj także Rumunia, gdzie konflikt między prezydentem Traianem Basescu a rządem premiera Calina Popescu-Tariceanu jest głębszy niż u nas.

Najważniejsze i pozytywne, że polska trójca — Lech Kaczyński, Donald Tusk i Radosław Sikorski — wczoraj rzeczywiście zaprezentowała jednobrzmiące stanowisko Rzeczypospolitej Polskiej. Notabene sama logistyka posiedzenia Rady Europejskiej, podczas której głos zabierają przewodniczący poszczególnych delegacji, uniemożliwia im wewnętrzną niespójność (właśnie dlatego zdecydowanie bardziej praktyczne są dwuosobowe). Na szczęście nasze krajowe spory wypaliły się — albo przynajmniej zawiesiły — przed wspólnym startem prezydenta i premiera wysłużonym Tu-154M z Gdańska. Natomiast zupełnie inną kwestią jest, ile z polskich postulatów udało się wstawić do końcowych konkluzji szczytu.

Zgodnie z oczekiwaniami Rada Europejska podeszła do konfliktu rosyjsko-gruzińskiego bardzo ostrożnie i przede wszystkim wyciągnęła pomocną rękę ku Gruzji, ale nie śmiała podjąć ostrych kroków wobec Rosji. Byłyby one zresztą niewyobrażalne wobec państwa o takich powiązaniach polityczno-gospodarczych z wieloma członkami UE, będącego pełnoprawnym członkiem elitarnej grupy G-8, którego obywatele wykupują najdroższe posiadłości w Zachodniej Europie. Mający decydujący wpływ na dokumenty szczytu Nicolas Sarkozy do tej pory nie może wyjść z politycznego szoku, że Rosja zupełnie inaczej zinterpretowała porozumienie zawarte przez niego z Dmitrijem Miedwiediewem. O, unijna naiwności…

Zaproszony do Brukseli gruziński premier Vladimer Lado Gurgenidze, a także manifestanci z flagami Gruzji, zebrani przy rondzie Schumana, liczyli na ostrą reakcję UE. Doczekali się jedynie moralnego potępienia oderwania Osetii Południowej i Abchazji oraz obietnicy nieuznawania przez państwa UE niepodległości obu fasadowych republik. W dokumencie końcowym Rady Europejskiej nie ma — bo przecież nie mógł się znaleźć — zapisu będącego dla Rosji oczywistością: że oba kaukaskie terytoria do Gruzji nie wrócą.