Najwyższy urzędnik państwa Karol Nawrocki po triumfalnej inauguracji 6 sierpnia rozpoczął w czwartek pracę od powołania kancelaryjnego dworu, czyli sekretarzy i podsekretarzy stanu tytułowanych bez podstaw prawnych ministrami. Od pierwszych godzin kadencji nie milkną jednak echa po wymianie konfrontacyjnych uprzejmości między Karolem Nawrockim a Donaldem Tuskiem. Premier ostrzegł, że „Wszędzie tam, gdzie prezydent będzie chciał przeszkadzać – zobaczy, na czym polega reguła konstytucyjna, to znaczy kto rządzi w kraju, będę w tej kwestii bardzo konsekwentny, a jak będzie trzeba, też bezwzględny”. Trudno pojąć, na czym owa bezwzględność miałaby polegać.
Konstytucja RP z 1997 r. nadała Polsce ustrój parlamentarno-gabinetowy z domieszką prezydencką. W tym kontekście ciekawie zapowiada się - ogłoszony na razie hasłowo, ale w konkretnym horyzoncie czasowym - zamiar Karola Nawrockiego przygotowania i uchwalenia do 2030 r., czyli do końca jego pierwszej kadencji, nowej konstytucji. Ideą jest napisanie ustawy zasadniczej od początku, a nie korekta obowiązującej. Najważniejszą zmianą byłaby radykalna zmiana ustroju państwa na prezydencki. Uzasadnieniem ma być nadanie prezydentowi RP kompetencji adekwatnych do silnego mandatu uzyskiwanego w wyborach bezpośrednich.
Pomysł objawia się dość regularnie od początku III Rzeczypospolitej. Silną prezydenturę szczególnie promowali dwaj późniejsi antagoniści – najpierw Lech Wałęsa z myślą o sobie, a później Jarosław Kaczyński z myślą o bracie Lechu. Prezes PiS stopniowo jednak zmienił poglądy i przeszedł na stronę silnego ustroju kanclerskiego kosztem osłabienia prezydenta. Odmieniło mu się po przegraniu w 2010 r. wyborów z Bronisławem Komorowskim, gdy doszedł do wniosku, że łatwiej mu przejąć władzę po zdobyciu przez partię większości mandatów w parlamencie. Dotychczasowe próby potwierdzają zatem, że pomysłodawcy usprawnienia ustroju myślą głównie o własnym interesie, państwo lokuje się dopiero gdzieś w tle.

