MAROKO Oferuje tyle, ile chcemy od niego otrzymać — głęboką wiarę mieszkańców, zaufanie do przyrody i gościnność.
Ciemna noc. Nasz autobus od pół godziny stoi na środku pustyni, a Sean Connery usiłuje wydobyć rower z bagażnika.
Do centrum Casablanki jechaliśmy z szalonym kierowcą taksówki, który nas sobie wywalczył. W jednym z największych miast Afryki nie zabawiliśmy długo. Po słodkim francuskim śniadaniu, oszołomieni szpalerem palm za oknem hostelu za 10 zł, wpakowaliśmy się do pociągu i ruszyliśmy do stolicy.
Spokojna, niemal senna atmosfera Rabatu, szerokie aleje, piękna architektura i roślinność — w tej części kraju bardzo wyraźnie widać wpływy Francji.
Zupełnie inny jest Fez, jedno z najbardziej niezwykłych miast Maroka, jego kulturalna stolica. Plątanina uliczek starej dzielnicy (medyny) tworzy sieć, w której banalnie łatwo się zgubić. Miasto zdaje się nie zmieniać od tysiąca lat średniowiecznego układu. Żyje sobie tylko znanym rytmem garbarni, mieszadeł, naturalnych farb, potwornego smrodu wyprawianych skór, które wiezione na grzbiecie osła lądowały na kupie, aby za chwilę znaleźć się w dłoniach wprawnego fachowca. Suszone na słońcu, ręcznie farbowane i zdobione, sprzedawane za grosze. Owoce, warzywa, osły, koty, dzieci, krzyki, przepychanki, strumień codziennego życia.
Od środka ten świat niewiele ma wspólnego z turystycznym wizerunkiem. Po dwóch godzinach bezskutecznego poszukiwania bramy, którą weszliśmy, trafiliśmy na pięciolatka i dziecko za kilka monet wyprowadziło nas z tego minotaurowego labiryntu.
Noc na pustyni
Kolega spał w autobusie, a ja próbowałam nie zostać żoną miejscowego sprzedawcy herbaty. W zasięgu wzroku nie widać żadnej kobiety. Zamotani w turkusowe chusty mężczyźni łypali wielkimi mokrymi oczami na nasz rachityczny środek transportu. Staliśmy gdzieś na Saharze. Niedaleko Algierii. W drodze do miasteczka, gdzie miał nas odebrać kuzyn kuzyna znajomego. Dojechaliśmy przed szóstą rano do miejsca, które być może w dzień było miastem. Teraz wyglądało jak scenografia westernu, z jedna ulicą, domkami i sklepikami po bokach. Brakowało tylko Jamesa Coburna za rogiem. Wiał mocny wiatr, a tumany kurzu i gałęzi przetaczały się z jednej strony ulicy na drugą.
Nasz Sean Connery okazał się Kanadyjczykiem. Przerzucony przez ramię plecak wpakował na rower, uśmiechnął się szeroko i tyle go widzieliśmy. Zniknął, odjeżdżając w gęstą jak kawa noc. Podobnych mu wariatów zakochanych w tym piaszczystym raju spotykaliśmy co kilka kroków. Europejczyków, Amerykanów, Australijczyków. Młodych i starych, studentów grafiki i doświadczonych prawników znudzonych życiem od 9.00 do 17.00.
Maroko jest krajem niewiarygodnych kontrastów geograficznych. Zaśnieżone szczyty Wysokiego Atlasu, chłodna bryza znad Atlantyku i czterdzieści stopni na pustyni, którą Berberowie znają jak własną kieszeń, a która nam wydawała się bezkresnym oceanem. Tu można uciec i nie dać się znaleźć. Mieszkać rok w hotelu, żyjąc z europejskich miesięcznych oszczędności. Takich ludzi przyciąga zwłaszcza Marrakesz.
Czuję miętę
Jemaa el-Fna, olbrzymi główny plac Marrakeszu, jest jednocześnie targiem, restauracją, miejscem spotkań i informacji turystycznej. Małpy, olbrzymie kosze z oliwkami wielkości pomarańczy i pomarańczy wielkości arbuzów. Szklanka soku ze świeżych owoców kosztuje złotówkę. Tańczące węże, oliwne lampy, dywany, herbata, światło i kolory, których Europa nie zna. I ludzie. Hałaśliwi i gościnni, ciepli i irytujący. Piękni mężczyźni. Niewidoczne kobiety. Oni pracują, gotują, wyplatają kosze, garbują skóry, prowadzą osły, sprzedają chleb na ulicy, parzą herbatę i doglądają interesów. Kobiet na ulicach nie ma. Pozornie nie biorą udziału w życiu miast. Zajmują się dziećmi i domem.
Na południe dotarliśmy zmęczeni zgiełkiem miast. Marokańska pustynia jest piękna i dzika. Onieśmiela. Tworzą ją dwa kolory — nieba i piasku. Spędziliśmy na Saharze trzy dni. Dostaliśmy namiot, koce i ugoszczeni wrzącą, słodką herbatą oraz tadżinem stwierdziliśmy, że zostajemy na dłużej.
W kuchni Maroka przeważają baranina, nabiał i jarzyny. Ale wpływ Francji i bliskość południowej Europy sprawiły, że nie jest ona typowo afrykańska. Wspaniałe oliwki i pomidory, daktyle, aromatyczne przyprawy i mięta. Zalewane wrzątkiem liście mięty z cukrem tworzą dominujący smak tego kraju. Herbatą Marokańczycy częstują zawsze. W mieście i na pustyni. Zaparzana w czajniczku, rozlewana zamaszyście do małych filiżanek, smakuje wybornie.
Także dobrze przyrządzony w glinianych naczyniach tadżin (mięso z warzywami), jedzony rękami, jest znakomitym daniem. Zwłaszcza przygotowany dla nas i na naszych oczach. W każdym mieście smakuje nieco inaczej, może być na ostro, ale też ze śliwkami i z figami. Kraj ma do zaoferowania tyle, ile chcemy od niego otrzymać — głęboką wiarę jego mieszkańców, zaufanie do przyrody i jej praw, gościnność oraz różnorodność.
Porady przydatne do wyprawy
Kiedy jechać?
Najlepszym czasem na podróż jest wiosna (od połowy marca do maja jest zielono, przyroda rozkwita) i jesień (wrzesień-listopad). Lipiec i sierpień są bardzo gorące (około 40 stopni).
Czym jechać?
Od stycznia 2005 r. Polacy nie potrzebują wiz do 90 dni pobytu. 12 międzynarodowych lotnisk w Maroku oferuje dobre połączenia (m.in. Air France, Lufthansa, Air One). Koszt około 1,3 tys. zł w obie strony, ale można zdecydowanie taniej. Wygodnie jest też lecieć m.in. z Londynu. Z Hiszpanii, z Algeciras, kursuje prom przez Cieśninę Gibraltarską do Tangeru (około 2.5 godz.).
Ceny
Zależnie od tego, w jakich warunkach chcemy podróżować, ceny wahają się od bardzo niskich po astronomiczne. Aby dobrze zwiedzić kraj, nie wydamy dużo. Jedzenie to wydatek kilkunastu złotych dziennie, podobnie jak nocleg w hostelu. Pociągi, taksówki i autobusy tworzą niedrogą sieć komunikacji.
Trasa
Zwykle z północy na południe — z Casablanki lub Rabatu, przez Fez, środkowy Atlas, wąwóz Tudgha do Marrakeszu i As-Suwajry nad Atlantykiem.
Dobre adresy
www.lonelyplanet.com
www.skyscanner.com
