Usilnie nas wabiła przystawka: płatki wędzonej gęsiny w towarzystwie pleśniowego sera. Na sałatce z winogron i mango.
Apetyt potęgowała wiadomość, że w Moonsferze mają własną wędzarnię. Wybraliśmy jednak łódeczki z cykorii wypełnione opiekanym kozim serem. Bynajmniej nie pozostawionym samemu sobie. Były tam także dżem z rabarbaru i kremowy sos (bazylikowy). Również rukola z truskawkami. Zaskoczył nas delikatnie zaznaczony element słodkości w kozim koledze. Powstała hipoteza: może ten rabarbarowy dżem miał neutralizować gorzkość cykorii i rukoli? Zadanie wypełnił z nadwyżką. Wspaniałe danie.
Podniebny chłodnik
Z dużym zainteresowaniem oczekiwaliśmy na propozycję, co będzie w kieliszku. Chłodny Afrykańczyk (Chenin Blanc, 2010, Western Cape, Spier Wines, RPA) miło zatańcował z łódeczką. Ale nie tak dobrze jak jego kolega z antypodów ( Riesling, 2004, Jackson Estate, Marlborough, Nowa Zelandia) . Mimo swego zaawansowanego wieku. Ale może właśnie to ta dojrzałość dała w efekcie to, co łódeczki kochają najbardziej.
Przed zupą mocno się broniliśmy. I to z paru powodów. Główny? Z założenia nie kocha się z winem (chociaż bywają wyjątki). Bardzo sugerowano, że trzeba jednak spróbować podniebnego chłodnika . Podnieśliśmy wysoko brwi. Niesłusznie. Ten był leciutki, do tego z arbuza i malin . Pluskały w nim kawałeczki fety i grillowanego kurczaka w kapelusikach z mięty . Tajemnicą była właśnie feta . Przełamywała swą słonością inne smaki, tworząc niesamowitą harmonię. A z winami? Spróbowaliśmy ich na boku i były, niestety, horrory.
Orszak delicji
Na danie główne wybraliśmy halibuta. Przed podaniem na stół delikatnie dochodził w piecu. Już po pierwszym kęsie wiedzieliśmy, że mamy do czynienia z autentycznym księciem. Z całym orszakiem smakowych delicji. Jego wysokość na pewno był wcześniej subtelnie i długo marynowany. Chyba z chili i limonką . Poezja. Przyjechał rozłożony na puree z kalafiora . Delikatnie słonawy, z niedbale narzuconym szalem ze słodkiego kokosowego mleczka. Gdzieś w tle botwina . Dziarsko asystował jej burak i marynowana rzepa . W kieliszki ponownie nalano Afrykańczyka i nowozelandzki riesling. Po zroszeniu halibuta kropelką cytryny Afrykańczyk zaczął punktować, zapędzając rieslinga do narożnika. To jego kwasowość w tajemniczy sposób uwiodła cytrynkę i puree z kalafiora , przyczyniając się do zwycięstwa.
Tęcza smaków
Po tych wspaniałościach nadszedł czas deseru . Niespodziewanie na stole pojawiły się orientalne sorbety na migdałach . Otoczone pikantnymi owocami na ciepło. Nagle uderzyły nas w sorbetach curry i gruszka z imbirem . Także sezam . Pełnym zaskoczeniem w tej kompozycji był karmelizowany w zielonym pieprzu ananas . Podpuściliśmy kelnera, by do tej smakowej tęczy dobrał wino. Bez wahania wskazał na mozelski Riesling Spatlese, 2007, Kendermanns . I to był strzał w dziesiątkę! Wspaniały finał wieczoru.

Usilnie nas wabiła przystawka: płatki wędzonej gęsiny w towarzystwie pleśniowego sera. Na sałatce z winogron i mango.
Apetyt potęgowała wiadomość, że w Moonsferze mają własną wędzarnię. Wybraliśmy jednak łódeczki z cykorii wypełnione opiekanym kozim serem. Bynajmniej nie pozostawionym samemu sobie. Były tam także dżem z rabarbaru i kremowy sos (bazylikowy). Również rukola z truskawkami. Zaskoczył nas delikatnie zaznaczony element słodkości w kozim koledze. Powstała hipoteza: może ten rabarbarowy dżem miał neutralizować gorzkość cykorii i rukoli? Zadanie wypełnił z nadwyżką. Wspaniałe danie.
Podniebny chłodnik
Z dużym zainteresowaniem oczekiwaliśmy na propozycję, co będzie w kieliszku. Chłodny Afrykańczyk (Chenin Blanc, 2010, Western Cape, Spier Wines, RPA) miło zatańcował z łódeczką. Ale nie tak dobrze jak jego kolega z antypodów ( Riesling, 2004, Jackson Estate, Marlborough, Nowa Zelandia) . Mimo swego zaawansowanego wieku. Ale może właśnie to ta dojrzałość dała w efekcie to, co łódeczki kochają najbardziej.
Przed zupą mocno się broniliśmy. I to z paru powodów. Główny? Z założenia nie kocha się z winem (chociaż bywają wyjątki). Bardzo sugerowano, że trzeba jednak spróbować podniebnego chłodnika . Podnieśliśmy wysoko brwi. Niesłusznie. Ten był leciutki, do tego z arbuza i malin . Pluskały w nim kawałeczki fety i grillowanego kurczaka w kapelusikach z mięty . Tajemnicą była właśnie feta . Przełamywała swą słonością inne smaki, tworząc niesamowitą harmonię. A z winami? Spróbowaliśmy ich na boku i były, niestety, horrory.
Orszak delicji
Na danie główne wybraliśmy halibuta. Przed podaniem na stół delikatnie dochodził w piecu. Już po pierwszym kęsie wiedzieliśmy, że mamy do czynienia z autentycznym księciem. Z całym orszakiem smakowych delicji. Jego wysokość na pewno był wcześniej subtelnie i długo marynowany. Chyba z chili i limonką . Poezja. Przyjechał rozłożony na puree z kalafiora . Delikatnie słonawy, z niedbale narzuconym szalem ze słodkiego kokosowego mleczka. Gdzieś w tle botwina . Dziarsko asystował jej burak i marynowana rzepa . W kieliszki ponownie nalano Afrykańczyka i nowozelandzki riesling. Po zroszeniu halibuta kropelką cytryny Afrykańczyk zaczął punktować, zapędzając rieslinga do narożnika. To jego kwasowość w tajemniczy sposób uwiodła cytrynkę i puree z kalafiora , przyczyniając się do zwycięstwa.
Tęcza smaków
Po tych wspaniałościach nadszedł czas deseru . Niespodziewanie na stole pojawiły się orientalne sorbety na migdałach . Otoczone pikantnymi owocami na ciepło. Nagle uderzyły nas w sorbetach curry i gruszka z imbirem . Także sezam . Pełnym zaskoczeniem w tej kompozycji był karmelizowany w zielonym pieprzu ananas . Podpuściliśmy kelnera, by do tej smakowej tęczy dobrał wino. Bez wahania wskazał na mozelski Riesling Spatlese, 2007, Kendermanns . I to był strzał w dziesiątkę! Wspaniały finał wieczoru.