Letnia bessa zamiast letniej hossy

Piotr KuczyńskiPiotr Kuczyński
opublikowano: 2019-08-07 08:38

Poniższy tekst bazuje na komentarzach wysyłanych przeze mnie do Towarzystwa Ekonomistów Polskich, które zaprosiło mnie do swojego grona. Uprzedzając blogowe marudzenie: mówiłem zapraszającym, że nie jestem ekonomistą – reakcja była podobna do cytatu z filmu „Pół żartem pół serio”: „Nikt nie jest doskonały” ;-). A teraz ad rem.

Na przełomie miesięcy na rynkach zapanował chaos. Nie było to coś, co można by uznać za typową dla lata flautę często przeradzającą się nawet w letnią hossę. Tym razem była to letnia bessa. Teoretycznie najważniejszym wydarzeniem miało być to, że 31. lipca amerykańska Rezerwa Federalna (Fed) podejmie decyzję o obniżce stóp procentowych. I rzeczywiście, tak jak dosłownie cały rynek się tego spodziewał, stopy zostały obniżone o 25 pb. (do 2,25%).

Jerome Powell, szef Fed, zasmucił jednak inwestorów mówiąc podczas konferencji prasowej, że cięcie nie jest początkiem całej serii obniżek stóp. Nie tego oczekiwano. Powiedział też jednak, że jego wypowiedź nie musi sygnalizować, że lipcowa obniżka będzie ostatnią. W ten sposób zostawił sobie możliwość obniżki stóp w przyszłości o ile sytuacja gospodarki USA będzie tego wymagała. Prawda jest taka, że ta gospodarka trzyma się na razie bardzo dobrze i co prawda widać pierwsze sygnały spowolnienia (rynek pracy, rynek nieruchomości), ale i tek jest ona w dużo lepszej formie niż na przykład gospodarka strefy euro.

Reakcją Wall Street na niedostatecznie „gołębie” przesłanie Powella były jednoprocentowe spadki indeksów. Już następnego dnia rynek wrócił jednak do formy, bo przecież Powell nie powiedział nic, co usprawiedliwiałoby przecenę. Indeksy w połowie sesji odrobiły całe spadki z 31. lipca, ale wtedy pojawiły się tweety prezydenta Donalda Trumpa.

Dzień po zakończeniu rozmów USA-Chiny w Szanghaju, które miały być preludium do kontynuacji rozmów we wrześniu, prezydent poinformował, że 1. września nałoży 10. procentowe cło na 300 mld importu z Chin. Smaczkiem tej decyzji jest to, że prezydent twierdzi, iż to Chiny zapłacą te cła, kiedy każdy wie, że zapłacą je amerykańscy konsumenci. Pretekstem do takiej decyzja miało być to, że rozmowy idą za wolno, a Chiny nie wywiązują się z zobowiązań kupna wystarczającej ilości produktów rolniczych produkowanych w USA. Ta decyzja doprowadziła do potężnej przeceny na globalnych giełdach.

Wall Street twierdzi jednak, że prawdziwy powód mógł być inny. Szef Fed podczas swojej konferencji prasowej mówił, że Rezerwa stopy obniża niejako ostrożnościowo, bo obawia się skutków wojny handlowej na linii USA – Chiny (a potem zapewne USA – UE). Donald Trump bez przerwy krytykuje Fed za to, że ten utrzymuje wysokie stopy procentowe (niesłusznie krytykuje). Mógł sobie wymyślić, że jeśli podkręci ogień pod wojną handlową USA – Chiny to zmusi Fed do kolejnych obniżek stóp, a potem doprowadzi do zawarcia umowy z Chinami (a niskie stopy na dłużej zostaną).

Ta „strategia szaleńca” (nie obrażam prezydenta – eksperci twierdzą, że to znana strategii polegająca na podejmowaniu pozornie nieracjonalnych decyzji, żeby zdezorientować przeciwnika), więc taka strategia może doprowadzić do katastrofalnych skutków. Donald Trump nie bierze według mnie pod uwagę tego, że dla Azjaty utrata twarzy jest dramatem, który w Japonii prowadził często do seppuku. Xi Jinping, chiński prezydent, jest uważany za potężniejszego niż w szczycie swojej władzy był Mao Zedong. On nie zostawi tego upokarzania Chin bez odpowiedzi. Być może nie natychmiast (Chiny potrafią czekać), ale z pewnością USA kiedyś za to wszystko zapłacą.

Na razie Chiny pozwoliły na dalsze osłabienie juana (pomagając w ten sposób eksporterom) oraz zakazały importu amerykańskich produktów rolnych. USA odpowiedziały po raz pierwszy od ponad dwudziestu lat twierdząc, że Chiny manipulują walutą (to akurat prawda) i żądając pomocy ze strony MFW. W chwili pisania komentarza Chiny zahamowały osłabianie się juana (za szybkie doprowadzałoby do ucieczki zagranicznych inwestorów), ale problemem jest to, że ciąg dalszy zależy jedynie od tego, co nowego wymyśli i zatweetuje prezydent USA.

Letnim wydarzeniem było też powołanie Borisa Johnsona na premiera Wlk. Brytanii. O kwestii Brexitu napisano już tak dużo, że kolejny tekst wydaje się być wożeniem drzewa do lasu. Jednak sytuacja ostatnio bardzo się zmieniła. Chodzi oczywiście o to, że premierem Wielkiej Brytanii został Boris Johnson, znany polityk uważany za celebrytę i osobę wysoce ekstrawagancką. Najważniejsze jest jednak to, że obiecuje wyjście Wlk. Brytanii z Unii Europejskiej 31.10.2019 z umową lub bez umowy.   Johnson wybrany został przez 90 tys. członków Partii Konserwatywnej, co ma spore znaczenie. To, że nie został wybrany w wyborach parlamentarnych oznacza, że tak szybko jak został wybrany może zostać odwołany.

Johnson natychmiast zaczął domagać się renegocjacji umowy wyjścia z UE i odrzucenia tzw. „backstop’u” (mechanizmu awaryjnego dla Irlandii Płn.). Błyskawicznie odpowiedział mu Michel Barnier, główny negocjator Brexitu ze strony UE, stwierdzając, że umowa otwarta do zmian nie będzie. Nic dziwnego. Unia musi być twarda, bo jeśli Wlk. Brytania wytarguje dobre warunki to następne w kolejce do wyjścia mogą być Włochy, a tego nie przeżyłaby nie tylko strefa euro, ale i cała Unia.

Taka sytuacja doprowadziła do gwałtownego osłabienia funta, ale to osłabienie zwiększając konkurencyjność brytyjskiej gospodarki pomogło we wzroście indeksu FTSE 250. Nie zmienia to postaci, rzeczy, że „twardy Brexit” (bez umowy) byłby niezwykle szkodliwy przede wszystkim dla gospodarki brytyjskiej. Można sobie wyobrazić np. problemy City pozbawionego jednolitego paszportu europejskiego (EU jest największym klientem City – obracało się tam blisko 30 mld funtów rocznie).

Zaszkodziłby też gospodarce Unii Europejskiej, która już teraz boryka się z wyraźnymi oznakami osłabienia. To z kolei zaszkodziłoby również polskiej gospodarce. Nie ma sensu podawanie skali tego osłabienia gospodarek, bo każde źródło inaczej je szacuje. Wszyscy jednak zgadzają się, że „twardy Brexit” będzie ciosem w europejski wzrost gospodarczy. Konfederacja Brytyjskiego Przemysłu (CBI) niedawno ostrzegła, że obie strony nie są przygotowane na ten negatywny scenariusz i nawet zwiększenie wydatków państw nie rozwiąże wielu problemów.

Najważniejsze pytanie, na które nie ma jednak wiarogodnej odpowiedzi, jest: jak to wszystko się zakończy? Johnson gra bardzo twardo powołując do rządu jedynie zwolenników Brexitu (nawet „twardego”). Na razie obie strony grają w „chicken game”, w której dwa samochody pędzą na zderzenie. Ktoś zapewne musi ustąpić, żeby nie doszło do katastrofy. Logiczne byłoby, żeby ustąpiła Wlk. Brytania, bo dla UE ustępstwa byłyby bardzo groźne. Nie można jednak wykluczyć sytuacji, w której parlament (bardzo przeciwny Brexitowi bez umowy) zablokuje niepożądane decyzje albo nawet odwoła premiera. To otwierałoby zaś drogę do kolejnego referendum. Którego zwolennicy pozostania w UE wcale nie muszą wygrać…