My chcemy do UE, ale czy Unia nas zechce?

Bogdan Góralczyk
opublikowano: 2000-01-24 00:00

Bogdan Góralczyk: My chcemy do UE, ale czy Unia nas zechce?

POCZEKALNIA ROZCZAROWUJE: Nawet znany finansista George Soros ocenił, że Unia zwleka zbyt długo z przyjęciem nowych członków z Europy Środkowo-Wschodniej — dowodzi Bogdan Góralczyk. fot. M. Pstrągowska

Jak poświadczają sondaże, o Unii Europejskiej nie wiemy zbyt wiele. Ale przynajmniej jedno wiemy na pewno: tę przeszkodę należałoby wziąć. Wejść do Unii, to nasz strategiczny cel — powiadają elity. A ponieważ w tym przypadku mają rację, społeczeństwo w końcu w referendum też pewnie powie „tak”.

ZA RZADKO, stanowczo zbyt rzadko stawiamy natomiast pytanie: A co na to Unia? Chce nas z otwartymi rękami? Zaciera ręce, że poszerzymy jej grono? Sądzi, że bez Polski i innych państw regionu się nie obejdzie?

SAMI CZUJEMY, że na te i podobne pytania, odpowiedzi po tamtej stronie wcale nie są jednoznaczne. Minęło już ponad dziesięć lat od chwili nawiązania kontaktów (pierwszą umowę handlową ze Wspólnotami Europejskimi podpisaliśmy w Warszawie we wrześniu 1989 r.), a formalnego zwieńczenia tego procesu, w postaci naszej akcesji, na razie nie widać. Unia zawzięcie nie chce podać żadnej daty poszerzenia na wschód.

DECYZJE ostatniego szczytu UE w Helsinkach w grudniu ub. roku dowodzą, że podjęto słuszne w założeniu, ale nie sprzyjające nam decyzje. Grono kandydatów wzrosło z sześciu do dwunastu. W Brukseli trzeba zwiększyć liczbę urzędników, ale nadto — usprawnić i przyspieszyć negocjacje. Tymczasem z oceny ponadrocznych rozmów wynika, iż przy obecnym tempie musiałyby one trwać jeszcze z siedem lat. A to UE, jako strona przyjmująca, dyktuje w nich tempo, nie my.

NIE MNIEJ WAŻNY problem polega na tym, że nie wiemy jeszcze, do jakiej Unii przystąpimy. Od dawna boryka się ona z podstawowym dylematem: poszerzenie czy pogłębienie (własnych struktur i mechanizmów). Teraz, gdy grono kandydatów zbliżyło się do liczby państw członkowskich (13:15), jest jasne, że bez gruntownej wewnętrznej reformy się nie obejdzie. Przyjęcie nawet części kandydatów, nie mówiąc o wszystkich, grozi po prostu paraliżem. Tym samym, dylemat UE sam się rozstrzygnął: trzeba przeprowadzić wewnętrzną reformę. Unia doskonale o tym wie. Próbowała już nawet to zrobić na poprzedniej tzw. Konferencji Międzyrządowej (IGC), ale podsumowujący ją Traktat Amsterdamski na niewiele się zdał. Jeśli chodzi o poszerzenie, wbrew planom i założeniom, nie zrobiono niemal nic. Trzeba więc w bieżącym roku zwoływać nową IGC i obradować. A zgody nie ma. Inne koncepcje ma Komisja Europejska, inne — państwa członkowskie, a jeszcze inne — eksperci. Czy dojdą do konsensu — i kiedy? Oto są, ważne dla nas, pytania.

JEDNAK ELITY to nie wszystko. Podobnie jak w przypadku przystępowania do NATO, warunkiem przyjęcia nas do UE jest ratyfikacja naszej umowy członkowskiej przez wszystkie parlamenty państw Unii. A parlamentarzyści mogą być motywowani różnie i niekoniecznie działać, z założenia, na naszą korzyść. Prawdę powiedziawszy, winni brać pod uwagę przede wszystkim głosy własnego elektoratu. A te jakie są, wskazują wyniki sondaży. Dzisiaj tylko 17 proc. Austriaków i niewiele ponad 30 proc. Niemców opowiada się za naszym członkostwem.

TA ŁYŻKA DZIEGCIU nie po to, by straszyć czy epatować trudnościami. To raczej wskazanie, że powinniśmy — już dziś — działać nie tylko u siebie, ale także w elitach i społeczeństwach państw Unii. Po prostu tam być — i wywierać pozytywny wpływ. Kradnąc samochody, na pewno przegramy. Zakładając wspólne przedsięwzięcie i dobrze wywiazując się z własnych obowiązków, możemy przełamać uprzedzenia i stereotypy. Inaczej niż własnym wysiłkiem się nie da. Musimy być stale obecni i przypominać o sobie. Taki już los zapóźnionych.

Bogdan Góralczyk jest publicystą i wykładowcą, pracownikiem naukowym Centrum Europejskiego Uniwersytetu Warszawskiego