Podczas 59. sesji Zgromadzenia Ogólnego Narodów Zjednoczonych cztery zakompleksione potęgi — Niemcy, Japonia, Indie i... Brazylia — solidarnie upomniały się o miejsca stałych członków Rady Bezpieczeństwa. Oczywiście natychmiast odezwały się nożyce, czyli regionalni rywale kandydatów — Pakistan nie chce słyszeć o Indiach, Włosi krytycznie wyrazili się o propozycji Niemiec, a co do Brazylii, to z tak gigantycznym zadłużeniem trzeba mieć poczucie humoru, żeby aspirować do roli mocarstwa.
Wszyscy przyznają, że skonstruowana w innej epoce Rada Bezpieczeństwa ONZ stała się anachronizmem. W roku 1945 udział USA, ZSRR i Anglii był następstwem wojny, Chiny ludnościowo przytłaczały każdy inny kraj, ale już członkostwo Francji było nieporozumieniem. Obecnie jednym z pomysłów na reformę Rady jest przyznanie stałego miejsca Unii Europejskiej. Po pierwsze — oznaczałoby to liczebną stratę regionu. Po drugie i ważniejsze — a któż miałby sprawować ten mandat, czyżby rotacyjnie Niemcy, Anglia, Francja i Włochy? Przecież mniejsi członkowie UE się na to nie zgodzą, a poza tym interesy potentatów stały się tak rozbieżne, że nigdy nie udałoby się im uzgodnić wspólnego stanowiska. I jeszcze jedno — jakiż unijny organ miałby decydować o zastosowaniu przez UE prawa weta? Komisja Europejska takich uprawnień nie dostanie, natomiast Rada Europejska nie osiągnie jednomyślności.
Reasumując — na forum ONZ jeszcze długo zamiast unijnej wspólnoty występować będzie 25 samodzielnych państw członkowskich.