Obecność pokusy

Wojciech Surmacz
opublikowano: 2004-08-30 00:00

Nowy naczelny „Rzeczpospolitej” nie przewiduje w redakcji trzęsienia ziemi. Zafascynowany szwedzką prasą żyje marzeniami o pęknięciu skamieliny...

„Puls Biznesu”: Panie Prezesie... Czy Panie Redaktorze? Jak Pan woli?

Grzegorz Gauden, redaktor naczelny „Rzeczpospolitej”: Obojętnie. Panie Grzegorzu może pan mówić... Nie jestem przywiązany do tytułów…

Jak Pan zechce w praktyce łączyć te dwa stanowiska?

Większość czasu zajmie mi praca nad gazetą w redakcji. Jestem zwolennikiem kolegialnego trybu zarządzania.

Gdzieś czytałem, że w „Rzeczpospolitej” nie dojdzie do rewolucji, raczej czeka ją ewolucja…

To u nas pan czytał! Rynek się zmienia, każdy produkt musi ewoluować — my też.

I nie będzie „wietrzenia” w redakcji? Bo różnie mówią…

(uśmiech) Nie chciałbym uprzedzać faktów, szczególnie na łamach innych gazet — sam pan rozumie... Nie zakładam trzęsienia ziemi. Mam swoje przemyślenia i będę rozmawiał na ten temat z ludźmi z redakcji.

A od dawna chciał Pan zostać redaktorem naczelnym?

Zawsze miałem jakieś ciągotki… Kiedyś redagowałem — to pasjonujące! Jednak nie śniło mi się obecne stanowisko. Nie jest tak, że to sobie wszystko wymyśliłem. Kiedy się okazało, że trzeba powołać nowego naczelnego, bo Maciek Łukasiewicz jest chory, kilka osób z redakcji podpowiedziało mi, bym się podjął. Długo się wahałem.

Postawiono Panu jakieś warunki?

Kolegium redakcyjne szczegółowo mnie odpytało, a ja przedstawiłem im swoje uwagi i koncepcje. Bardzo ciekawa rozmowa. Zresztą od 5 lat jestem prezesem i ci ludzie doskonale wiedzą, jaki jest mój pogląd na niezależność gazety.

Ale musiał Pan chyba złożyć przed kolegium konkretne deklaracje?

Oczywiście. Nakreśliłem wartości, które ta gazeta powinna prezentować. Są dość uniwersalne, ale wyraźne: gospodarka rynkowa, państwo prawa, tolerancja... Kanony, które zawsze powinniśmy mieć gdzieś w głowie, gdy redagujemy gazetę. Nie było problemu z wyborem linii politycznej gazety. Chcę, by to był dziennik konserwatywno-liberalny, bo takiej gazety Polska potrzebuje. A taka jest „Rzeczpospolita” i taka pozostać powinna! Co jeszcze? Wyzwania. Otoczenie medialne zmienia się błyskawicznie — nie tylko w mediach drukowanych. I do tego musimy się dostosować. Uczestniczyłem w kilku międzynarodowych spotkaniach wydawców prasy —ostatnio w Stambule, gdzie byłem świadkiem długich dyskusji o przyszłości mediów drukowanych. Padł banalny wniosek: „złote czasy się skończyły”. I to musimy sobie otwarcie powiedzieć!

I tak Pan powiedział kolegom z redakcji: panowie, złote czasy się skończyły!?

Nie, no przecież nie tylko dla nas — dla wszystkich mediów drukowanych. W tym sensie — oczywiście! Trzeba z tego wyciągać wnioski. Mamy silną markę i wszelkie szanse, by ją wykorzystywać w różnych innych formach (o tym też rozmawiałem). „Rzeczpospolita” powinna się rozwijać nie tylko jako gazeta. To nic odkrywczego, bo takie myślenie widać i w innych koncernach prasowych, które — wiedząc, że mają silne marki — zaczynają je wykorzystywać w formach elektronicznych.

Jakie są Pana wzorce prasowe?

Jestem człowiekiem w dużym stopniu wychowanym na prasie skandynawskiej. 10 lat mieszkałem w Szwecji — czytywałem tam prasę regionalną i ogólnokrajową. Regularnie czytywałem „Dagens Industri”. Nie ma co ukrywać, że pewien sposób myślenia o gazecie, który w Skandynawii obowiązuje, wszedł mi pod skórę i będzie dla mnie istotny.

A na co Pan położy większy nacisk w gazecie? Pańska przeszłość dziennikarska mogłaby wskazywać na kierunek „kultura i polityka”.

Za chwilę zakończymy kompleksowe badania i dowiemy się, czego nasi czytelnicy potrzebują. Musimy ewoluować, ale racjonalnie i rozsądnie. Jestem poznaniakiem —zwolennikiem systematycznej pracy, ale wspartej kreatywnością —bez niej się nie osiągnie niczego...

Jako redaktor naczelny zmieni Pan punkt widzenia na zysk gazety?

Mam taką złotą zasadę, której mnie uczono za granicą, a która i w Polsce znajduje zastosowanie: gazeta pozostaje niezależna, jeżeli jest silna finansowo. To znaczy, że możemy sobie pozwolić na nieuleganie naciskom reklamodawców czy polityków dlatego, że nas na to stać. To, rzecz jasna, trzeba prowadzić w sposób zrównoważony. Gazeta musi się rozwijać, być doinwestowana. Jeśli wydawnictwo nie jest w stanie przynosić zysków w dłuższej perspektywie, żyje bardzo niebezpiecznie. Bywają oczywiście i takie, które mogą to robić dosyć długo, bo mają silnego właściciela... I to wynik pewnej strategii. Ale to jednak sytuacja ryzykowna. Zresztą i Agora zawsze podkreślała w swoich wystąpieniach: „gwarantem niezależności jest rentowność”.

Są już jakieś konkretne plany budowy grupy medialnej pod marką „Rzeczpospolitej”?

Jesteśmy sparaliżowani statutem spółki — wymaga on zgody państwowego udziałowca na każdą decyzję inwestycyjną o pewnej skali. Nie możemy żyć w ułudzie, że w tej chwili można cokolwiek zmienić, dlatego trzeba się skoncentrować na gazecie — czyli tym, co dla nas dostępne. Dopóki potrwa ta sytua-cja właścicielska, budowa grupy jest marzeniem ściętej głowy! Ale gdyby drzwi się otworzyły... Z wielką przyjemnością!

A co się dzieje z tą komercjalizacją Państwowego Przedsiębiorstwa Wydawniczego Rzeczpospolita? Jest — czy nie ma?

A to dobre pytanie. Żadna komercjalizacja się nie odbyła! A czy będzie — proszę zapytać ministra skarbu.

Ale się podobno zaczęła…

Wszystko zależy od Ministerstwa Skarbu Państwa. Komercjalizacja to pierwszy krok w procesie wycofania się państwa z tej gazety! Po prostu! Przecież to skamielina — nie ma takiej gazety w żadnym demokratycznym kraju! Rozmawiałem z mnóstwem wydawców, redaktorów i dziennikarzy poważnych tytułów z całego świata… Kazali sobie tłumaczyć po kilka razy, kiedy mówiłem, że 49 proc. udziałów w „Rzeczpospolitej” ma skarb państwa!

Jaki to ma wpływ na kształt gazety?

Szczęśliwie żaden — do tej chwili. Od czasów redaktora Fikusa nigdy nie udało się różnym ekipom — mimo zakusów — wpłynąć na linię polityczną gazety. I nie mam wątpliwości, że i teraz im się nie uda! Przynajmniej dopóki będę tu ja.

Co do tych zakusów na niezależność — wspominał Pan kiedyś o elegancko formułowanych przez reklamodawców pogróżkach.

Zdarzają się. Czasem reklamodawca czuje się bardzo mocny. My takim pogróżkom nie ulegamy.

Ale kto to był?

Nazw panu nie wymienię, ale bardzo poważni…

Chociaż jedną.

Jedną mogę…

Pewnie ministra finansów!

Oczywiście. Grzegorz Kołodko z całą mocą postanowił ukarać nas, bo nie byliśmy zachwyceni jego polityką (zdjął emisję reklam obligacji skarbu państwa). Ale myślę, że poważniejsze rzeczy działy się 2 lata temu, kiedy politycy postanowili przejąć tę gazetę i zmusić Norwegów do sprzedaży udziałów. Używali różnych metod. Choćby słynna sprawa paszportowa, kiedy to i mnie, i moim kolegom z zarządu, czyli Eli Ponikło i Piotrowi Frątczakowi, zabrali paszporty. I muszę powiedzieć: bardzo dzielnie zachowały się media — również konkurencyjne dla nas. Wydawcy udzielili nam gwarancji, podpisali poręcznie, którego jednak prokuratura nie uwzględniła… Dopiero dzień przed wyjazdem premiera Millera do Norwegii okazało się, że możemy odebrać paszporty…

Oczywiście: przypadek.

Kompletny. Po południu, we wtorek oddano nam paszporty, a w środę rano premier lądował w Norwegii... To był, moim zdaniem, najbardziej spektakularny i jasny przykład, że obecność kapitału państwowego w tej gazecie ciągle rodzi pokusy.

Kiedy to się skończy?

Definitywnie? Po naszej prywatyzacji.

Ale kiedy do niej dojdzie?

Gdybym ja to wiedział! Czekamy. Mamy nadzieję, że w miarę szybko. Już sama komercjalizacja, niezbędny krok do prywatyzacji, jasno pokazałaby intencje właściciela: że ten ma zamiar dokończyć coś, co się zaczęło de facto 15 lat temu!

I jeszcze na koniec: dlaczego tak wyśmiał Pan dziennikarzy „Wprost”, gdy się zapytali o pańskie powiązania z prezydentem Aleksandrem Kwaśniewskim?

Powiem tak: z Aleksandrem Kwaśniewskim poznałem się lat temu prawie 30. Wtedy byłem jeszcze związany z SZSP, czyli ruchem studenckim. On zaczynał robić karierę w Warszawie. I to akurat w tym samym dziale kultury — ja byłem z Poznania, on z Gdańska... Zatem można powiedzieć, że znamy się i zaczynaliśmy pewną karierę niemalże w tym samym środowisku. Ale nasze drogi życiowe są całkiem różne. Ja odszedłem z tamtego ruchu, związałem się z Solidarnością, wyemigrowałem, potem wróciłem. On został prezydentem. Jedyne moje kontakty z prezydentem Kwaśniewskim polegały na spotkaniach oficjalnych. Dlatego mówienie o mnie, że jestem człowiekiem Kwaśniewskiego wywołuje u mnie wesołość...

A jest Pan członkiem Stowarzyszenia Ordynacka?

Muszę wyraźnie podkreślić: nie jestem członkiem tego stowarzyszenia. Znam wielu ludzi, którzy wywodzą się z tego ruchu — z kilkoma się przyjaźnię. Tamte czasy sporo mi dały i nauczyły. Wielu przyjaciół z opozycji było związanych z tamtym ruchem. Ale nie jestem członkiem organizacji Ordynacka i nie mam zamiaru być. Co — mimo wielu zaproszeń liderów tej formacji — wielokrotnie wyraźnie oświadczyłem! Z wielu powodów — chociażby tego, że Stowarzyszenie Ordynacka ma swój profil polityczny i z tego względu nikt z „Rzeczpospolitej” nie powinien być jej członkiem. Poza tym — to kompletnie nie mój profil...