Od rządzących trzymajmy się jak najdalej

Rafał FabisiakRafał Fabisiak
opublikowano: 2015-11-29 22:00

Przemysł stoczniowy ma się dobrze tam, gdzie budował pozycję, czyli w sektorze prywatnym, którego państwo nie zdążyło zepsuć.

Stocznia może się różnie kojarzyć. Po transformacji systemowej konotacje były raczej negatywne. Choć wcale takie być nie muszą. Przemysł okrętowy ostatniego słowa jeszcze nie powiedział i zamiast do zakończenia opowieści szykuje się raczej do napisania kilku nowych rozdziałów.

CIĄG DALSZY NASTĄPI:
CIĄG DALSZY NASTĄPI:
Przemysł okrętowy ostatniego słowa jeszcze nie powiedział i zamiast do zakończenia opowieści szykuje się raczej do napisania kilku nowych rozdziałów. Na zdjęciu: stocznia w Gdańsku.
Bloomberg

Wielkość to nie wszystko

Dane Głównego Urzędu Statystycznego (GUS) dotyczące produkcji statków w Polsce wskazują, że jest coraz gorzej. W 2006 r. nasze stocznie wyprodukowały 24 statki o łącznej pojemności 693 tys. tonażu brutto. W 2007 r. było to 30 statków, ale tonaż brutto spadł do 530 tys. Od tego czasu liczba produkowanych statków się wahała, ale tonaż stale spadał. W 2013 r. dla 12 wyprodukowanych w Polsce statków wyniósł 34,7 tysięcy. W 2009 r., powołując się na decyzję KE, rząd zlikwidował stocznie Gdyńską i Szczecińską.

Przyjmując ten rok jako pewną cezurę, można zaobserwować, jak zmieniał się polski przemysł okrętowy. W latach 2006-09 polskie stocznie stworzyły 34 kontenerowce i semikontenerowce, 3 drobnicowce, tyle same chemikaliowców, po jednym gazowcu i statku rybackim, 17 transportowców do przewozu samochodów, 5 promów, 32 statki nietowarowe i 3 jednostki tzw. offshore (np. do obsługi platform wiertniczych). Okres 2010-13 wygląda już zupełnie inaczej.

Powstały wtedy zaledwie 2 kontenerowce i semikontenerowce, 5 drobnicowców, jeden masowiec, 16 promów, 6 statków rybackich i 35 statków nietowarowych. Statystyka nie mówi jednak wszystkiego. Produkcja dużych jednostek rzeczywiście z Polski odpłynęła. Wokół stoczni wyrosła jednak prężnie działająca branża.

— Można powiedzieć, że w Polsce działałją dwa przemysły okrętowe: państwowy i prywatny. I o ile stocznie należące do skarbu państwa rzeczywiście kojarzą się raczej z problemami, o tyle prywatne firmy radzą sobie świetnie. To spółki, które powstały jeszcze w latach 90. Zakładały je grupy pracowników lub zwolnieni z państwowych stoczni specjaliści — mówi Jerzy Czuczman, dyrektor biura Związku Pracodawców Forum Okrętowe (FO).

Zmiana w produkcji

W połowie 2015 r. FO zgromadziło od swoich członków dane dotyczące ich sprzedaży i zatrudnienia w poprzednim roku. Okazało się, że na firmy należące do stowarzyszenia przypada 70 proc. budów i 64 proc. remontów statków w ujęciu wartościowym. Ich łączne przychody (bez członków stowarzyszonych) wyniosły 4,9 mld zł. Zatrudniały zaś około 10 tys. osób.

— Polski przemysł okrętowy z produkcji dużych, ale tanich jednostek wyewoluował w stronę wytwarzania specjalistycznych statków wysokiej jakości. Dawniej stocznie produkowały większe jednostki pływające, ale ich koszt sięgał 2,5-3 dolarów za kilogram. Obecnie ta produkcja przesunęła się na Wschód, głównie do Azji. W Polsce wartość produkowanych statków znacznie wzrosła i sięga kilkunastu do nawet 20 euro za kilogram. Dla porównania: Mercedes klasy C jest wart 20 euro za kilogram, a nowe telewizory 25 euro — opowiada Jerzy Czuczman.

Według niego o dobrej kondycji branży świadczy rosnące zatrudnienie, które wraca do stanu sprzed kilku lat, co oznacza, że fachowcy szybko znaleźli zatrudnienie po upadu stoczni. Potwierdzają to dane GUS, z których wynika, że przy produkcji i naprawie statków i łodzi w 2006 r. pracowało niecałe 33,9 tys. osób, a w 2007 r. ponad 35 tysięcy. Najbardziej zatrudnienie spadło w 2009 r. po upadku stoczni — do 23,4 tys. osób, ale od tego czasu rośnie i w 2013 r. doszło do 31,5 tysięcy.

Byle nie przeszkadzać

Arkadiusz Aszyk, dyrektor zarządzający Remontowa Holding, również podkreśla, że europejskie stocznie już praktycznie nie budują dużych statków.

— Obecnie produkujemy w naszej grupie kapitałowej jednostki nie przekraczające 130 metrów. W wyniku zawirowań na rynkach światowych i spadków ceny ropy zmniejszył się też popyt na statki do obsługi platform wiertniczych, ale nasza działalność jest na tyle zdywersyfikowana, że posiadamy klientów na innego rodzaju jednostki, np. promy pasażersko-samochodowe. Mimo wszystko ciężko przewidzieć, jak będzie wyglądał rynek za kilka lat — mówi Arkadiusz Aszyk.

Jerzy Czuczman uważa jednak, że prywatny przemysł okrętowy nigdy nie był w tak dobrej kondycji jak teraz, a o jego przyszłość nie trzeba się obawiać.

— Sprzedajemy myśl techniczną, a nie tysiące ton stali jak kiedyś. Polski przemysł okrętowy rozwija się, a wraz z nim także mniejsze firmy, podwykonawcy czy producenci części kadłubów. Firmy zatrudniają świetnych specjalistów i są w stanie konkurować ze stoczniami z innych krajów. W 2014 r. Holding Remontowa wygrał konkurs na budowę promów dla kanadyjskiego armatora. Chociaż Polacy zaoferowali wyższą ceną, to pokonali stocznie z Norwegii i Niemiec. To najlepiej świadczy o jakości polskich statków. Warto jednak pamiętać, że tego sukcesu nie osiągnięto z dnia na dzień, lecz pozycja była budowana od lat. Przemysł stoczniowy nie potrzebuje żadnej pomocy od państwa. Politycy najbardziej mu pomogą, jeśli nie będą przeszkadzać — sumuje Jerzy Czuczman.