Przy okazji kilku poprzednich kampanii wyborczych pojawiało się hasło likwidacji Senatu — opowiadał się za tym Sojusz Lewicy Demokratycznej (oczywiście zanim nie objął władzy), takie zmiany zapowiadała również Platforma Obywatelska i Samoobrona. Te zapowiedzi nie zostały zrealizowane i to nie tylko dlatego, że w grę wchodzi zmiana konstytucji, na którą zgodę musi wyrazić właśnie Senat. W obecnej kampanii takich haseł nikt na razie nie głosi — za to politycy na każdym kroku udowadniają nikłe znaczenie Senatu.
Większość głośnych politycznych transferów ostatnich tygodni to właśnie senatorowie.
I są to transfery podwójne — politycy nie tylko zmienili partię, ale też izbę. Bogdan Borusewicz zmierzy się w walce o mandat poselski z kolegą z Senatu Maciejem Płażyńskim. Radosław Sikorski też zamienił dostojeństwo Senatu na polityczną wojnę w Sejmie (jako ministra obrony można go zrozumieć). Inni, jak Stefan Niesiołowski lub Ryszard Bender, nie zmieniają barw partyjnych, lecz jedynie ławy.
To rezultat wojny, która od miesięcy trawi polską scenę polityczną. Gdy walka wre, trzeba odłożyć na bok osobiste ambicje. Zamiast zyskiwać
głosy tylko dla siebie w wyborach do Senatu, zbierać głosy na partyjne listy w wyborach do Sejmu. Skończyła się moda na kandydatów niezależnych — teraz trzeba wybrać stronę barykady. I to jedna przyczyna owych przepływów z Senatu do Sejmu. Druga jest taka, że prawdziwą politykę robi się w Sejmie. Senat, złośliwie nazywany izbą refleksji, pozostaje na uboczu głównego nurtu wydarzeń. A szkoda, bo wielu politykom odrobina refleksji by się przydała. Nawet w Senacie.
Adam Sofuł