Wiele lat pracy, jedno oratorium, jeden teledysk. I tak słynna blond czupryna Piotra Rubika stała się znana powszechnie. Jak to się stało? Po prostu.
„Puls Biznesu”: Strasznie pan się ostatnio zrobił sławny, prawda?
Piotr Rubik, kompozytor: Nie wiem, czy strasznie. Może trochę sławniejszy... To jest wielka siła mediów. Teraz słuchają mojej muzyki ludzie, którzy nigdy wcześniej nie słyszeli, że jakiś Rubik istnieje. Dzięki tej jednej piosence („Niech mówią, że to nie jest miłość”), która tak bardzo zaistniała w mediach, sięgnęli po całe oratorium „Tu es Petrus” i mają z tego wiele radości. Taka sława jest dobra, bo niesie ze sobą coś dobrego dla innych.
A dla pana? Czy pan istnieje w show biznesie?
Od jakichś dwudziestu lat! Ale kompozytor często jest troszeczkę z tyłu. Ludzie znają moje utwory, słuchają ich właściwie codziennie, a nie zdają sobie sprawy, kto je napisał. W przypadku „Tu es Petrus” nastąpiło połączenie muzyki z osobą i teraz wielu ludzi dowiaduje się nie tylko, że oratorium jest moje, ale też o wielu innych utworach. To znam, tamto znam...
Ale nie za bardzo dba pan o promocję. O koncertach oratorium nie było zbyt głośno.
Były plakaty, informacje na stronie. Biletów i tak brakowało od miesięcy! To reguła, że bilety na nasze koncerty wyprzedawane są do ostatniego miejsca. Docierają ci, którzy naprawdę chcą, interesują się. Ja zresztą reklamą koncertów się nie zajmuję, to działka producenta, z której — jak widać po biletach — wywiązuje się skutecznie.
Artysta musi jednak samodzielnie wykonać ileś tam kroków, poza samą twórczością, by zaistnieć. Jaka jest pana recepta na dotarcie do ludzi, na popularność?
Ja zapuściłem włosy. (śmiech) A poważnie? Hmmm... Trzeba mieć dużo szczęścia, trafiać na szczęśliwe przypadki, za wszelką cenę robić to, co się czuje, być sobą — wtedy jest szansa, że ludzie to chwycą. Nie próbuję kreować żadnego wizerunku, nawet te włosy są dla mnie, nie dla fanek. Oczywiście zawsze chciałem być popularnym, znanym kompozytorem — ale to się stało przypadkiem. Ważne, by tak jak w przypadku „Tu es Petrus” dać z siebie absolutnie wszystko, obudzić uczucia.
Mówi pan, że tworzeniu oratorium towarzyszyły duże, szczere emocje. Czy pan wierzy w Boga?
(długie milczenie) Tak. Na to pytanie odpowiem — tak.
Czyli to motywacje metafizyczne skłoniły pana do sięgnięcia po ten utwór?
Nie. Niezależnie od tego, czy jestem wierzący czy nie, ten tekst jest na tyle wspaniały i sugestywny, że nie sposób go zlekceważyć. Tu nie chodzi o wiarę, lecz o ludzkie uczucia, o miłość. Tekst Zbyszka Książka, posługując się wiarą, opowiada o rzeczach bardzo ważnych dla każdego człowieka. To nie jest oratorium kościelne, to jest oratorium o życiu. A przede wszystkim o miłości.
A piosenka do teledysku? Czy to był wcześniejszy plan, by z oratorium wybrać jeden utwór — „Niech mówią, że to nie jest miłość” — i zrobić z tego hit?
Na prapremierze w Kielcach był dyrektor Programu Pierwszego TVP Maciej Grzywaczewski, który poczuł, że warto tę piosenkę wyjąć i zrobić z niej przebój. Myśmy wtedy się troszeczkę dziwili — jak to? Z oratorium? Ale on powiedział: słuchajcie, mam nosa, to będzie hit. Wiele osób wtedy nie wierzyło, ale później, w Sopocie, był wielki sukces. Bardzo się cieszę, że udało nam się coś zrobić także dla niego. Bo gdyby nie jego inicjatywa, to nie byłoby tego teledysku i tego przeboju.
Cofamy się w historii do początku?
Chętnie.
W pana karierze nastąpiła zamiana ról. Grał pan w orkiestrze, teraz występuje pan jako dyrygent. Jak to jest, gdy dyryguje się orkiestrą, w której się niegdyś grało?
Nieraz dyrygowałem na nagraniach swojej muzyki z Sinfonią Varsovią, w której wcześniej grałem. Zawsze chciałem to robić. Komponować i dyrygować. A ponieważ grałem wcześniej w orkiestrze, czuję ją od podszewki. Wiem, jak pracować z muzykami. Ta przemiana nastąpiła stopniowo. Najpierw dyrygowałem na nagraniach swojej muzyki — bez sensu było wynajmować innego dyrygenta. Wszystko, co wiem, to jest moja praktyka, moje odczucia, moja obserwacja, jak powinno się dyrygować. I zawsze, kiedy staję za pulpitem dyrygenckim, czuję olbrzymią satysfakcję, że tak się to wszystko potoczyło, że mogę być tutaj. Jednak granie w orkiestrze, mimo że to piękna sprawa, nigdy nie zastąpi tego, że się tworzy muzykę, kreuje, że jest się na pierwszym miejscu.
Sięgając jeszcze głębiej. Kiedy mały Piotruś doszedł do wniosku, że będzie muzykiem?
W wieku czterech-pięciu lat. Miałem świadomość, że chcę, czułem to. Siadałem i grałem na pianinie, słuchałem muzyki klasycznej z moim dziadkiem. Rodzice na tyle wcześnie wyczuli we mnie zdolności muzyczne, że posłali mnie do szkoły muzycznej na różne sprawdziany — trzeba było sprawdzić i palce, i słuch. Pierwsze lekcje gry na wiolonczeli zacząłem pobierać, gdy miałem sześć lat. Potem była podstawówka muzyczna, liceum, studia. Od tego czasu już non stop profesjonalne kształcenie.
Jeszcze pan gra?
Na wiolonczeli? Czasem. Nie mam za dużo czasu, aby ćwiczyć i dojść do takiego poziomu, na jakim byłem podczas studiów. Ale chociażby na płycie „Rubikon”, która się ukaże na początku przyszłego roku, takiej przekrojowej płycie — „The Best of” — będzie piosenka, gdzie śpiewam i gram na wiolonczeli. Bardzo lubię ten instrument. Kiedy tylko mogę — gram.
Pierwsza płyta, na jakiej pan zagrał?
Pierwsza. Nie pamiętam. Było tego bardzo dużo i przyznam szczerze, nie pamiętam.
Który rok?
Rok? To mogło być jeszcze w liceum. Jakiś 1987 może. Albo jako członek jakiegoś zespołu kameralnego, albo jako muzyk akompaniator. Różnych zajęć się imałem.
Wygrzebałem z samego dna szafy taki oto rekwizyt — „Kamienie” Przemysława Gintrowskiego, jedna z pierwszych polskich płyt CD. Przy fortepianie — Piotr Rubik.
Z Przemkiem graliśmy w 1990 i 1991 roku. To był okres, kiedy dorabiałem sobie jako akompaniator. Grałem z Przemkiem, wcześniej z Emilianem Kamińskim, potem z Michałem Bajorem. To był bardzo fajny czas. Ponieważ graliśmy z Przemkiem koncerty, ja jako pianista akompaniator, to zaprosił mnie do nagrania partii fortepianu na tej płycie. To były świetne czasy! Znakomicie je wspominam.
Pierwsze pieniądze z muzyki?
Pierwsze pieniądze to były wcześniej. Chyba tak koło 1987 roku. Od tego czasu utrzymuję się tylko z muzyki.
Da się?
Da. Choć nie zawsze było tak prosto. Pieniędzy bywało mało, ale ja zawsze wiedziałem, że muszę to robić i że finansowo też się uda. Oczywiście rynek polski jest mały i nie można tu mówić o takich pieniądzach, jakie się zarabia za granicą. Natomiast żyć się da. Los dał mi taką możliwość, że mogę robić to, co kocham i jeszcze na tym zarabiać.
Na fajny motor wystarczy?
Wystarczy.
Czy pan inwestuje?
Niestety, moje inwestycje są takie, że sobie kupuję coś fajnego, np. ostatnio mieszkanie takie dokładnie, jakie chciałem. Ale inwestowanie? Nie potrafię.
Nie ma pan doradcy?
Nie mam. Jestem nieco lekkomyślnym człowiekiem, nieco rozrzutnym. Jedynym moim zabezpieczeniem są prawa autorskie, które się kumulują i do 70 lat po śmierci będą żywić moich spadkobierców. To jest moja inwestycja. Oczywiście mam różne fundusze powiernicze, ubezpieczenia, ale nie potrafię inwestować. Nie mam do tego głowy. I, szczerze mówiąc, dużo większą frajdę sprawia mi korzystanie tu i teraz z tych pieniędzy niż czekanie, aż będę starym dziadkiem.
To jeszcze trochę o zarabianiu. Czy to jest tak, że ma pan dwa rodzaje działalności — tworzenie dla siebie i tworzenie komercyjne, dla pieniędzy?
Nie, to zawsze się łączy. Co to jest tworzenie dla siebie? Ja nie tworzę do szuflady. Piszę na zamówienie, tyle że staram się tak je dobierać, by przy okazji realizować siebie. Nawet w dżinglu telewizyjnym, nawet w muzyce bardzo użytkowej. Mam ogromne szczęście, że mogę to robić tak, jak chcę i przy okazji jeszcze zarabiać pieniądze!
Przy sygnale „Wiadomości” też się pan realizował, tworzył z potrzeby serca?
Nie, to jest na zamówienie. Tak jak mówiłem, ja robię głównie na zamówienie. Wszyscy właściwie kompozytorzy w historii pisali głównie na zamówienie. Bach, Mozart i Beethoven. Nie ma w tym nic złego. Wręcz przeciwnie. To, że istnieje zamówienie i ktoś czeka na utwór, jest jakiś termin, pomaga mi w pracy. Lubię mieć nóż na gardle — inaczej nie umiałbym się zmobilizować.
Współpraca z Ennio Morricone?
Byłem u niego na kursach mistrzowskich muzyki filmowej. Pojechałem jako student. Bardzo chciałem poznać człowieka i zobaczyć, czy można się czegoś od niego nauczyć. Nie można. Pozbierać doświadczenie, posłuchać kogoś — tak, ale komponowanie jest tak indywidualną sprawą, że naśladowanie kogokolwiek, uczenie się od kogoś mija się z celem. Można się nauczyć pewnych spraw warsztatowych, ale trzeba to czuć i uczyć się później na własnych błędach.
To może chociaż jakieś inspiracje?
Nie czułem charyzmy. To człowiek mało kontaktowy, słabo mówił po angielsku. Musieliśmy używać tłumacza, bo ja włoski też znam dosyć kiepsko. Kontakt z gwiazdą dodaje motywacji, by samemu próbować nią zostać.
A jak się układa współpraca gwiazdy z chórem, orkiestrą i z solistami?
Z chórem od razu nawiązaliśmy wspaniały kontakt i ci ludzie dają z siebie wszystko, kochają to, co robią. Bardzo się lubimy i ja mam od nich nieustanne wsparcie. To samo orkiestra. Tak jak mówię, na początku się jeszcze nie znaliśmy, ale potem muzycy zobaczyli, że ich traktuję przede wszystkim jak ludzi, lubię ich i szanuję. Wszystkie elementy złożyły się na taką całość, że im się naprawdę chce. Dajemy z siebie wszystko, i to jest absolutnie szczere. Lubimy się także poza pracą. Zawsze po koncertach siadamy sobie i rozmawiamy, jemy kolację.
To znaczy jest pan bardzo, bardzo normalny? Żadnego odjazdu?
No, nie jestem bardzo normalny. Każdy musi być troszeczkę… Zależy, co rozumiemy jako odjazd?
Są muzycy, którzy tyranizują współpracowników, wymagają bardzo dużo.
Ja wymagam! Tylko mam inne metody. Przede wszystkim zaczynam od siebie. Nie pozwalam sobie na ani chwilę odpuszczenia — i ludzie to widzą. Nie muszę stosować żadnych wrzasków i histerii. Po prostu wymagam. I jakoś tak się dzieje, że ludzie mnie słuchają. Chyba przede wszystkim dlatego, że nie mówię głupot i nie staram się za wszelką cenę udowodnić, że jestem wielkim szefem czy dyrygentem. Wolę na spokojnie. Chociaż czasami we mnie też złość wzbiera, bo jestem dość impulsywnym człowiekiem. Nie lubię niczego robić na sto procent. Wolę na dwieście.
A łamanie batuty, rzucanie partyturą.
Łamanie batuty nie, po co? Rzucanie partyturą też nie. Zdarzają się przekleństwa, wyzwiska i krzyki. Ale trzeba umieć mnie doprowadzić do szału.
Wracając do pana najbliższych planów. Przewidziane są kolejne koncerty w Warszawie?
Nie wiem. Mam nadzieję, że zagramy w Warszawie jeszcze niejeden raz. Teraz 18 grudnia w Toruniu. A potem to już w przyszłym roku. Wstępnie jest zakontraktowanych 25 koncertów. Mam nadzieję, że jeszcze się ta liczba zwiększy. Ale to nie jest takie łatwe, bo to jest bardzo droga impreza.
Właśnie. Czy koncerty się finansują z biletów czy jest jakiś sponsor?
Bilety musiałyby być potwornie drogie. Więc jakaś dotacja jest potrzebna. Albo miasto, albo sponsor. Nawet gdy wszystkie bilety są sprzedane dość drogo — jak choćby niedawno w Warszawie, i tak bez sponsora koncert się nie domyka, brakuje przynajmniej kilkudziesięciu tysięcy. A naprawdę nie można już podnosić cen, te bilety dla wielu ludzi są wystarczająco drogie.
Pan się w to angażuje?
To jest kwestia producentów. Nie dałbym rady angażować się jeszcze w organizację. Mamy dobrego producenta, który zawsze zapina wszystko na ostatni guzik, mamy komfort pracy. Jest zawsze ta sama ekipa techniczna, dźwięk, światło. Wychodzę na scenę i wiem, że wszystko będzie dobrze. Oczywiście, że jakoś tam uczestniczę w reklamie „Tu es Petrus”, choćby przez swoją stronę i forum. Tam powstają całe społeczności fanów, którzy jeżdżą prawie na każdy koncert.
A przy okazji istnieje pan w mediach. Zaprzyjaźnił się pan z kolorową prasą?
Ostatnio byłem w „Twoim Stylu”. Jeśli chodzi o kolorowe pisma, nie jestem człowiekiem, który robi jakieś specjalne skandale, więc nie ma powodów, by znaleźć się gdzieś tam.
A jakieś pana najbliższe, niezwiązane z oratorium, przedsięwzięcia?
Zaczynam nagrania muzyki filmowej do drugiej części „Nigdy w życiu”, pod tytułem „Ja wam pokażę“. W styczniu ma się ukazać moja autorska płyta „Rubikon”. W najbliższym czasie w Dwójce będę gościem programu „Mój pierwszy raz”, za chwilę nagrywam program u Kuby Wojewódzkiego.
U Wojewódzkiego? Na pewno pan wie, co robi?
Tak. Bardzo lubię coś nowego, żeby coś się działo, nie było nudno. I tyle.
Istotnym źródłem dochodów artystów w Polsce jest wynajmowanie się na różnego rodzaju imprezy promocyjne. Czy Piotra Rubika można wynająć?
Każdego można wynająć, to tylko kwestia ceny. Ale nie wiem, kto by mnie chciał, bo ja głównie piszę. Chyba że furorę zrobią piosenki, w których śpiewam — to może wtedy. Natomiast nieraz robiłem różne rzeczy dla firm, np. suitę baletową na dziesięciolecie HP Polska. Wszystko jest do ustalenia, to tylko kwestia ceny. Każdy jest do wynajęcia. Jeśli twierdzi, że nie, to kłamie.
Są tacy, którzy się brzydzą.
Nie lubię zakłamania. To jest nasza praca. Chodzi o to, żeby się nie zeszmacać, ale ryzyko nie jest duże. Jak ktoś chce mnie wynająć, mniej więcej wie, co ja robię. Wiadomo, że nie pójdę grać do kotleta. Natomiast napisanie dla jakiejś firmy okolicznościowej muzyki czy stworzenie spektaklu promującego jakąś spółkę to nic złego. Normalne. Podobnie jak dżingle do „Wiadomości”.
Wspominał pan, że pan śpiewa. O czym?
Oczywiście o miłości. Miłość jest dla mnie najważniejsza, o niej głównie piszę. Co tam, zawsze o tym piszę. Czy na smutno, czy na wesoło, ale zawsze o miłości.
Pan jest szczęśliwy, prawda?
Tak. Jestem szczęśliwy. Oczywiście każdy ma swoje lepsze i gorsze dni. Ale nie wolno ani przez chwilę narzekać. Zbyt wiele szczęścia dostałem od losu.
Ale pewnie coś by pan jeszcze chciał?
Zawodowo czy prywatnie?
Jedno i drugie.
Bardzo bym chciał pisać muzykę do amerykańskich filmów i dostać Oscara. A prywatnie trafić wreszcie tak, by to wszystko się potoczyło w dobrym kierunku. Chyba jak każdy — mieć jakąś stabilizację, kogoś, kto cię lubi i rozumie.
Czyli jeszcze nie ma takiej osoby?
Nie mogę zdradzać szczegółów. Niech to będzie naszą słodką tajemnicą z... ewentualną taką osobą.
