Taki sposób sprowadzania ludzi z kosmosu jeszcze nigdy nie okazał się awaryjny, chociaż dreszczyk emocji i niepewności istnieje zawsze. W atmosferze narodowego uniesienia orlim tytułem splagiatowałem – jasne, że na wyrost – jeden z najsłynniejszych komunikatów w historii podboju kosmosu. Orzeł amerykański był symbolem lotu Apollo 11 i gdy 20 lipca 1969 r. lądownik z pierwszymi wysłannikami ludzkości osiadł na Księżycu, ich meldunek do centrali brzmiał „Houston, the Eagle has landed”. W klasyfikacji słynności komunikatów prymat dzierży jednak inny, dramatyczno-wisielczy, gdy załoga Apollo 13 po eksplozji zbiorników z tlenem 13 kwietnia 1970 r. poinformowała centralę „Houston, we’ve had a problem”. Cztery dni później oczekiwane przez zjednoczony w tamtej chwili świat z ogromnym napięciem wodowanie feralnej trzynastki było najszczęśliwszym epizodem w całych dziejach zdobywania kosmosu.
Drugi polski kosmonauta jest już bezpieczny na matce Ziemi, zatem można przypomnieć, że ludzkość złożyła już w przestworzach trochę ofiar. W swojej grozie najbardziej widowiskowa była w 1986 r. eksplozja amerykańskiego promu Challenger, który na skutek wycieku paliwa zamienił się w kulę ognia 45 sekund po starcie na oczach wielotysięcznej publiczności. Inny prom Columbia w 2003 r. rozpadł się podczas powrotu z orbity z powodu naruszenia osłony termicznej. Z waszyngtońskiego cmentarza Arlington pamiętam stojące obok siebie dwa symboliczne nagrobki siedmioosobowych załóg obu promów. Znacznie wcześniej dwie tragedie, ale z mniejszą liczbą ofiar odnotował Związek Radziecki, również podczas powrotów z kosmosu. W 1967 r. Włodzimierz Komarow lądujący Sojuzem 1 po prostu roztrzaskał się o ziemię z powodu nieotwarcia się zbyt mocno upakowanych spadochronów. W 1971 r. wracająca ze stacji Salut 1 trzyosobowa załoga Sojuza 11 zginęła jeszcze inaczej – uszkodzenie milimetrowego zaworka spowodowało gwałtowną dekompresję jeszcze na orbicie, kosmonauci zmarli w kilkadziesiąt sekund, natomiast statek z nimi wylądował prawidłowo i miękko. Do czarnej listy trzeba dodać najwcześniejszą tragedię z 1967 r., gdy trzyosobowa załoga Apollo 1 spłonęła w kabinie żywcem podczas przygotowań w kompleksie startowym na przylądku Canaveral.
W XXI wieku, po tragedii Columbii, nie było już ofiar śmiertelnych. Rozmaite awarie oraz katastrofy statków bezzałogowych zdarzają się natomiast stale. Notabene w 2009 r. nastąpiło na orbicie pierwsze bezpośrednie zderzenie dwóch satelitów – amerykańskiego komunikacyjnego Iridium 33 i poradzieckiego nieczynnego wojskowego Kosmos 2251. Oba uległy zniszczeniu, a ich resztki stały się częścią rozrastającego się w postępie geometrycznym kosmicznego śmietniska. Istniało nawet prawdopodobieństwo, że różnej wielkości szczątki z tamtego zderzenia przetną trajektorię Międzynarodowej Stacji Kosmicznej. Pobyt wyprawy z udziałem Sławosza Uznańskiego-Wiśniewskiego w gościnie u innej ekipy pracującej na stacji znacznie dłużej potwierdził, że na szczęście do niczego nie doszło. Notabene na zbliżonych orbitach na wysokości mniej więcej 800 km nad Ziemią, wykorzystywanych najczęściej przez satelity telekomunikacyjne, staje się coraz ciaśniej. Prawdopodobieństwo kolizji z 2009 r. wydawało się zerowe, a jednak do niej doszło…
Dorobek polskich eksperymentów wykonanych podczas misji Axiom-4 dopiero będzie przetwarzany. Jego wartość naukowa, technologiczna i cywilizacyjna z czasem urośnie, potwierdzając że pieniądze wydawane przez budżet państwa na kosmos to doskonała, przyszłościowa inwestycja. W tym tekście na gorąco przypomniałem kosmiczne nieszczęścia z jednym przesłaniem – dobrze, że Sławosz normalnie wrócił.