Po co nam to było?

Jacek Zalewski
opublikowano: 2006-02-15 00:00

Poniedziałkowe (wiadomo, trzynasty...) tąpnięcie na rynkach finansowych na szczęście okazało się dość płytkie i krótkotrwałe. Walentynki przywróciły normalność i na giełdzie, i w transakcjach walutowych. Zagraniczny dług Polski księgowo najpierw wzrósł o kilkaset milionów dolarów, ale potem równie szybko zmalał. Markotne miny mają jedynie eksporterzy, którzy nagły spadek wartości złotego potraktowali zbawiennie — oni pozostają jedyną grupą przedsiębiorców, która życzyłaby sobie jak najwięcej zabaw w politycznej piaskownicy. Generalnie jednak środowiska biznesowe mają do prezesa Jarosława Kaczyńskiego serdeczną prośbę — jeśli zarządza igrzyska, to niechaj pamięta także o chlebie i w swej łaskawości zaczyna po godzinie 16.20, czym uchroni przynajmniej giełdę. Tymczasem przedwczorajszy przeciek kontrolowany z Prawa i Sprawiedliwości o „rozważaniu przez prezydenta ewentualności skrócenia kadencji parlamentu” nastąpił godzinę wcześniej.

Jak Polska długa i szeroka, zdezorientowani widzowie i słuchacze wieczornego wystąpienia prezydenta Lecha Kaczyńskiego zadają sobie pytanie, zapożyczone z dawnej piosenki Joanny Rawik — po co nam to było?! Jeśli zapis „orędzia”, liczący 2107 znaków ze spacjami (czyli trochę więcej od znormalizowanej strony maszynopisu) przeczyta się bez poniedziałkowych emocji — to tekst ów ma wartość jedynie komunikatu, który powinien zostać rozesłany przez Kancelarię Prezydenta RP do mediów pocztą elektroniczną. Ba, w ogóle nie musiało być komunikatu, po prostu spokojnie minęłaby noc z 13 na 14 lutego i rano stałoby się jasne, iż głowa państwa nie skorzystała z art. 225 Konstytucji i nie skróciła kadencji parlamentu.

Odpowiedź na tytułowe pytanie znajduje się w sprawozdaniu finansowym komitetu wyborczego Lecha Kaczyńskiego. Ale najpierw dygresja — gospodarze pobytu prezydenta wśród chicagowskiej Polonii (w miniony piątek i sobotę) przygotowali okolicznościowy numer miesięcznika „Polish News”, który otwierała wypowiedź wydawcy: „Publikacja ma być w naszym zamierzeniu ponadpartyjna, zarówno od strony polskiej jak i amerykańskiej”. Na pięciu stronach przedstawiono sylwetkę nowego prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej, a każdą z tych stron okraszało wielkie logo PiS! Widząc to dzieło w pierwszej chwili pomyślałem, że albo Polonusom pomieszały się wybory głowy państwa z parlamentarnymi, albo że bezmyślnością popisał się grafik. A jednak — oni mają rację...

Wróćmy do wyborczych finansów. W grudniowym „PB” nr 233 komentarz odnoszący się do ułaskawienia Zbigniewa Sobotki przez Aleksandra Kwaśniewskiego zatytułowałem „Lojalny kredytobiorca”. Chodziło o to, że w roku 2000 komitet wyborczy Kwaśniewskiego wydał na jego reelekcję maksymalną kwotę 12 mln zł, a podstawę owego budżetu stanowiła jedna ogromna wpłata — 7,1 mln zł, z funduszu wyborczego SLD. I nie była to bynajmniej darowizna, lecz kredyt, w ciągu kadencji systematycznie „spłacany” przez prezydenta decyzjami przychylnymi „bankowi”. Notabene jeszcze ciekawiej wyglądało regulowanie należności wobec innych „wierzycieli”, którzy złożyli się na pozostałe 4,9 mln zł.

W wypadku zobowiązań prezydenta Lecha Kaczyńskiego sprawa jest znacznie bardziej przejrzysta i oczywista — wynoszące 13,5 mln zł (kwota maksymalna w roku 2005) przychody komitetu wyborczego nie pochodziły ani od osób prawnych, ani od osób fizycznych, ani od jakichś tam anonimowych ofiarodawców ze zbiórek publicznych. Kampanię w stu procentach sfinansował „inny podmiot”, czyli fundusz wyborczy PiS. A zatem jedynym „wierzycielem” obecnej głowy państwa, mającym moralne prawo oczekiwać „wypłacania się” decyzjami politycznymi, jest partia, w której Lech Kaczyński pozostaje honorowym prezesem.

Z powyższego wynika, że wszelkie insynuacje wrażej opozycji, jakoby Lech Kaczyński wykonywał dyrektywy starszego brata Jarosława i używał konstytucyjnych prerogatyw prezydenta RP do ręcznego sterowania sceną polityczną, są pozbawione jakichkolwiek podstaw. Podobnie jak jego poprzednik w Pałacu Prezydenckim, jest tylko lojalnym kredytobiorcą.