Podatek importowy drogą do kryzysu finansowego

Kazimierz Krupa
opublikowano: 2001-09-11 00:00

Podatek importowy drogą do kryzysu finansowego

Na pytanie o możliwość wprowadzenia podatku importowego, większość działaczy gospodarczych praktycznie wszystkich ugrupowań politycznych, nabiera wody w usta. Pomysł, sformułowany przed kilkoma tygodniami, w trybie przyspieszonym staje się sierotą — nikt nie chce się do niego przyznać. To znaczy, niezależnie od strony sceny politycznej, wszyscy twierdzą, że raczej nie należy go wprowadzać — chociaż skala ewentualnych wpływów kusi.

Przypomnijmy, że w momencie sformułowania tej idei mówiono o możliwych wpływach z tego tytułu na poziomie nieco ponad 10 mld złotych. Skąd wzięła się ta okrągła liczba? Nie jest ona wynikiem jakichś żmudnych i skomplikowanych wyliczeń i szacunków, złożonych prognoz, tylko... Łączny import do naszego kraju, wyrażony w złotych, po obecnie obowiązującym kursie, to 210-220 mld złotych. Przy 5 proc. stawce podatku daje to wpływy na poziomie 10,5-11,0 mld złotych. Ot, cały skomplikowany rachunek. Margines błędu, jaki tu występuje, jest praktycznie niemożliwy do oszacowania — każda wielkość jest dopuszczalna. Ale rozprawmy się już z tymi liczbami do końca.

Przez wiele lat obserwowałem interesującą rozgrywkę pomiędzy naszymi władzami fiskalnymi a rodakami zapatrzonymi w produkty zachodniego przemysłu motoryzacyjnego. Trudno im było mieć za złe, że woleli nawet pięcioletniego Opla czy Forda od nowego wytworu naszej myśli technicznej z Żerania. Wtedy oczywiście nie mówiło się o ochronie naszego rynku wewnętrznego, bo ten praktycznie nie istniał, nie było więc czego bronić. Ale budżet zawsze miał swoje potrzeby i zawsze było w nim za mało pieniędzy. Więc... zmyślny minister finansów i jego doradcy kombinowali tak: jeżeli do Polski zwolennicy zachodnich marek sprowadzają, powiedzmy, osiemdziesiąt tysięcy samochodów rocznie i płacą od nich podatek, to jak podwoimy stawkę podatku — będziemy mieli dwukrotnie większe wpływy. Starczy i dla nauczycieli, i jeszcze trochę dla nas zostanie. I jak pomyśleli — tak zrobili. Nie przewidzieli tylko, że w następstwie podwyższonego podatku import samochodów do Polski spadnie w roku następnym z osiemdziesięciu do ośmiu tysięcy sztuk. W efekcie wpływy podatkowe z tego tytułu, miast wzrosnąć dwukrotnie — spadły pięciokrotnie. I nie wystarczyło dla nikogo.

Przez następne dwa, trzy lata, na skutek m.in. inflacji, ludzie przyzwyczajali się do podwyższonego podatku i import samochodów rósł tak, że po jakichś czterech latach znowu osiągał poziom rzeczonych osiemdziesięciu tysięcy. I... I cykl rozpoczynał się od nowa. Bo już był nowy minister, nowi doradcy, a pamięć ludzka jest przecież zawodna. Ale:

- to, że w następnym roku po podwyżce stawek podatku wpływy budżetu z tego tytułu były pięciokrotnie niższe niż przed podwyżką, nie przewracało budżetu, bo praktycznie taka kategoria ekonomiczna nie miała w tamtych czasach żadnego znaczenia;

- to, że prywatny import samochodów zamierał na dwa, trzy lata, oznaczało tylko, że entuzjaści zachodnich marek jeździli polskimi samochodami lub autobusami i tramwajami.

Czy stać nas na taki sam eksperyment teraz, kiedy dotyczy to już całej gospodarki? Wpływy do budżetu owszem, byłyby. I zapewne nawet nie spadły by one tak drastycznie w roku następnym, bo import jest zwyczajnie niezbędny w wielu dziedzinach i nie da się go wyeliminować. Ale, trzeba pamiętać, że:

- narazimy się na retorsje ze strony innych krajów;

- nastąpi automatyczny wzrost cen towarów importowanych o ponad 7 proc.;

- wystąpi automatyczny impuls inflacyjny związany ze wzrostem cen zaopatrzeniowych;

- wzrosną koszty produkcji eksportowej,

- spadnie rentowność eksportu; co wymusi na wielu przedsiębiorstwach rezygnację z niego;

- na trwałe wzrośnie deficyt obrotów bieżących.

A wtedy znowu trzeba będzie wprowadzić kolejny podatek importowy i kryzys finansowy stanie się faktem.

Koniec... eksportu: Podatek importowy to nie tylko kłopoty z inflacją, ale — poprzez wzrost cen środków do produkcji — również problemy eksporterów.