Gdy jako dziecko byłem z mamą na filmie „O dwóch takich, co ukradli księżyc” — notabene blisko dzisiejszej siedziby „PB”, w nieistniejącym już kinie Kamionek — to ekranowe iluzje Jacka i Placka, czyli Leszka i Jarka Kaczyńskich, chłonąłem z wypiekami na twarzy. Gdy jako zwycięzcy wyborów parlamentarnych obaj bracia urządzają pokaz nie tyle premierowy, ile przedpremierowy — trudno nie żądać od dorosłych już aktorów zwrotu za bilety.
Wystawienie wczoraj posła Kazimierza Marcinkiewicza na szefa rządu jest chyba jakimś politycznym żartem, nawet z elektoratu Prawa i Sprawiedliwości. To fakt, iż nigdzie nie jest napisane, że w Polsce na premiera ma być desygnowany szef ugrupowania wygrywającego wybory, ba, że w ogóle musi to być parlamentarzysta. A jednak brak jasnego przedstawienia przez polityków PiS argumentów, o co w całej tej sprytnej zagrywce naprawdę chodzi, wydaje się tylko ich ucieczką za parawan.
Obaj faworyci wyścigu do fotela głowy państwa doskonale rozumieją, że przekorni Polacy nie zaakceptują prezydenta i premiera „z jednego jaja” — jak to ze swą tradycyjną zgryźliwością zauważył wczoraj Leszek Miller. W związku z tym kandydat Donald Tusk wymaga od prezesa Jarosława Kaczyńskiego natychmiastowej deklaracji, że to on będzie premierem — prezes PiS natomiast przysięga, iż w razie zwycięstwa jego brata Lecha w walce o Pałac Prezydencki on premierem właśnie nie zostanie... Stratedzy PiS wykoncypowali, że sama taka deklaracja prezesa wyborcom nie wystarcza i konieczne jest jej uszczegółowienie przez podanie nazwiska jakiegoś premiera zastępczego.
Zszokowany Donald Tusk wczoraj „nie rozumiał” decyzji Jarosława Kaczyńskiego, który z kolei przed jej podjęciem rzekomo „rozmawiał z osobami po tamtej stronie” — czyli zadzwonił do Jana Rokity na trzy minuty przed konferencją prasową. Na podstawie takiej próbki dialogu ślepego z głuchym dość czarno widzimy perspektywę osiągnięcia porozumienia rządowego przed 23 października, czyli przed rozstrzygającą turą wyborów prezydenckich.
Jeśli wygra w niej Donald Tusk, to kandydat na premiera zaproponowany wczoraj przez PiS najprawdopodobniej nie doczeka się nawet formalnego desygnowania przez prezydenta (oczywiście jeszcze przez Aleksandra Kwaśniewskiego) i obejmie resort gospodarczy w rządzie Jarosława Kaczyńskiego. Sytuację całkowicie zmieniłoby ewentualne prezydenckie zwycięstwo Lecha Kaczyńskiego — wtedy premierem RP rzeczywiście może zostać Kazimierz Marcinkiewicz.