Bank Światowy w ciekawym raporcie „Greater Heights" pokazuje w pewnym uproszczeniu uniwersalną ścieżkę rozwoju gospodarczego złożoną z trzech etapów. Najpierw, gdy kraj jest biedny, rozwój polega na tym, że firmy kupują więcej maszyn, dzięki czemu pracownicy mogą więcej wyprodukować. W żargonie ekonomicznym ten proces nazywany jest akumulacją kapitału fizycznego. Potem, gdy to już nie wystarcza, kraj zaczyna się integrować ze światem - eksportuje więcej, a zagraniczne firmy przywożą swoje technologie. Napływają one poprzez bezpośrednie inwestycje zagraniczne. Na końcu, gdy kraj jest już blisko czołówki, znajduje się o kilka kroków od granicy technologicznej, musi zacząć wprowadzać więcej innowacji, a najlepiej jeszcze tworzyć je samodzielnie. Niekoniecznie chodzi o wielkie wynalazki, ale o to, by wiele firm ulepszało swoje produkty i sposób działania. I właśnie z tym mamy w Polsce kłopot.
Nasze przedsiębiorstwa są mniej innowacyjne niż firmy w UE, ale co gorsza - także mniej niż firmy u naszych sąsiadów. Widać to szczególnie wśród małych biznesów, ale również średnie i duże w Polsce gorzej wypadają pod tym względem niż firmy czeskie czy węgierskie. Krótko mówiąc, nasi sąsiedzi są dziś w lepszej pozycji, by przyjąć model wzrostu bazujący na innowacjach.
Oczywiście sama zdolność do innowacji nie determinuje poziomu rozwoju gospodarczego, bo rozwój to tak naprawdę efekt wielu złożonych zjawisk. Ale na pewno jest to czynnik ważny.
Co to właściwie znaczy "być innowacyjnym"? Na przykład firma produkująca meble może wprowadzić innowację produktową, tworząc meble modułowe z wbudowanymi ładowarkami bezprzewodowymi i oświetleniem LED sterowanym przez aplikację. To nie musi być rewolucja - wystarczy istotne ulepszenie. Z kolei innowacja w procesie biznesowym to na przykład wprowadzenie systemu, który przewiduje, kiedy maszyny się zepsują, zanim to faktycznie nastąpi, co pozwala zaplanować naprawy i uniknąć kosztownych przestojów.
W Polsce właśnie z takimi rzeczami mamy problem. Pytanie, dlaczego? Można by powiedzieć, że po prostu nie mamy kultury innowacyjności. Że nasi przedsiębiorcy boją się ryzyka, unikają eksperymentowania i wolą sprawdzone rozwiązania. Może coś w tym jest, ale przecież Czechy i Węgry mają podobną historię gospodarczą, pochodzą z tego samego kręgu kulturowego, a jednak ich firmy są bardziej innowacyjne.
Lepszym wyjaśnieniem jest struktura naszej gospodarki. W Polsce mamy za mało firm działających w zaawansowanych technologiach. Eksport produktów high-tech to u nas tylko 9,1 proc. całego eksportu, podczas gdy na Węgrzech to 14,8 proc., a w Czechach aż 19,2 proc. Polski przemysł wciąż relatywnie bardziej polega na prostych, ręcznych pracach.
Ale chyba najważniejszym problemem, który de facto spaja niską innowacyjność, niskie inwestycje, mniej zaawansowany technologicznie przemysł i eksport, jest fakt, że polskie firmy mają trudności z dostępem do pieniędzy na rozwój. Ten problem szczególnie dotyka małe i średnie firmy, które najbardziej odstają od europejskiej średniej pod względem innowacyjności. Aczkolwiek cały sektor przedsiębiorstw cierpi na bariery w pozyskiwaniu zewnętrznych źródeł finansowania. Według danych Europejskiego Banku Inwestycyjnego ponad 20 proc. polskich firm wskazuje problem z finansowaniem jako główną przeszkodę w inwestycjach (a bez inwestycji nie ma innowacji). Dla porównania, w Czechach to tylko 2 proc., a na Węgrzech 10 proc. To wręcz kolosalne różnice.
Polskim firmom brakuje więc zarówno stabilnego finansowania (kredyty bankowe i kapitał z giełdy), jak i pieniędzy na bardziej ryzykowne projekty (fundusze venture capital). W takim otoczeniu trudno budować innowacyjną gospodarkę.
